Literatura do trumny

Literatura do trumny

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak się rodzi legenda "poety przeklętego"
Film "Wojaczek" w reżyserii Lecha Majewskiego - biografia skandalizującego geniusza poezji polskiej doby gomułkowskiej - z pewnością stanie się wydarzeniem sezonu. Ekranowy Wojaczek przypomni również innych peerelowskich "twórców przeklętych", których życie - owiane legendą - było natchnieniem dla wrażliwszej młodzieży szukającej własnego miejsca w kraju, gdzie za spełnienie uważano nomenklaturową, urzędniczą lub "badylarską" karierę. Dzisiaj te rozgłośne niegdyś życiorysy to zaledwie parę wierszy w podręcznikach historii literatury, które młodzież bez zaangażowania wkuwa na pamięć.
Film o Rafale Wojaczku kręcono metodą bliską dokumentowi. Za plener posłużyły ulice Mikołowa, rodzinnego miasta poety. Akcja rozgrywa się też w mieszkaniu rodziców - kamera filmuje z okna jego pokoju. Na planie pojawiają się osoby mu bliskie: brat Andrzej w roli psychiatry, Teresa Ziomber, wielka miłość poety, czy jego serdeczny przyjaciel Janusz Styczeń. Dagmara, córka Rafała Wojaczka, przyjechała pierwszego dnia zdjęciowego i popłakała się ze wzruszenia. Czarno-biały obraz Majewskiego pokazuje beznadziejność i absurdalność tamtych czasów. Rejestruje miotającego się poetę - wrażliwego człowieka uciekającego w alkohol i ekscesy, nie potrafiącego odnaleźć swojego miejsca. Wojaczek wzbudza podziw i lęk, ale przesiadujący w kawiarni literackiej poeci przeczuwają jego tragiczny koniec. Od tej pory będzie miał dla nas twarz Krzysztofa Siwczyka, 22-letniego poety z Gliwic, który przekonująco wcielił się w jego postać.
Wojaczek wszedł do polskiej legendy literackiej jako jeden z "poetów wyklętych" - skandalista, straceniec, samobójca przechodzący przez szyby, lecz jednocześnie odnowiciel tradycji romantycznych w polskiej poezji. Kult Wojaczka narastający wśród młodzieży przysłaniał wartość jego wierszy. Dopiero po 28 latach od jego śmierci poezja ta zaczyna wychodzić z cienia mitu.
Żył w cyklach: pisanie - alkoholizowanie się. Pisał tylko na trzeźwo. Zamykał się w domu na dwa tygodnie i bez przerwy pisał, poprawiał, szlifował, układał kolejne tomiki. Jeden z wierszy miał aż 60 wersji. Potem następowała dwu-, trzytygodniowa przerwa: upijał się do nieprzytomności, bił, dokonywał samookaleczeń. Pił wszystko: bełty, spirytus salicylowy, wodę brzozową (w jednym z utworów żartował, że służy mu na żołądek). Za wiersze otrzymywał ogromne honoraria, które w całości przepijał. Gdy przyznano mu stypendium związków twórczych, zastanawiano się, czy zamiast pieniędzy nie podarować mu butów lub płaszcza na zimę. Był też inny Wojaczek: wrażliwy, czuły i delikatny, co najlepiej widać w listach do matki i jego największej miłości Teresy Ziomber.
Skończył jako samobójca. Próby pozbawienia się życia podejmował po pijanemu. Truł się gazem, wieszał, skakał z drugiego piętra, wyskakiwał z samochodów. Gdy zdał na studia, lekarze rozpoznali u niego schizofrenię. Diagnoza ta zaciążyła na całym jego życiu. Na własną prośbę spędził tydzień w klinice psychiatrycznej. Ostatnia - udana - próba samobójcza wzbudza największe kontrowersje. Na kartce dokładnie zapisał dawkę i nazwę środków, jakie przyjmuje. Nie wiadomo, czy chciał udokumentować swoją śmierć, czy zostawić wskazówkę ratującym. Połknął jednak taką ilość leków, że nawet natychmiastowa pomoc nie dawałaby szans na przeżycie.
W bardzo młodym wieku udało się Wojaczkowi to, co inni poeci osiągają pod koniec życia - wypracował nieprawdopodobnie wyrazistą, rozpoznawalną dykcję poetycką. Był geniuszem twórczym, którego z racji odwołań romantycznych i intensywności twórczości można porównać tylko z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim.
Przepis na "poetę przeklętego" jest prosty: śmierć (najlepiej samobójcza lub w niejasnych okolicznościach, może też być spowodowana chorobą), pozostawione po sobie utwory (niekoniecznie doceniane za życia) oraz kilku świadków nieustannie opowiadających o wybrykach zmarłego. Na kult poetów samobójców zwrócił uwagę Tadeusz Różewicz: "Ponieważ w świecie współczesnym wszystko jest na sprzedaż, sprzedaje się również śmierć artysty lub tragiczne życie. Fascynuje Przybyszewski, nie Staff, Kleist, nie Goethe, Brzozowski, nie Prus itd.". Tadeusz Boy-Żeleński w szkicu "Literatura trumien" pisał o otaczającym Przybyszewskiego kręgu poetów samobójców: "To był tak dobrze mi znany styl epoki: fałszywa literatura, a prawdziwe trupy".
To zdanie odnosi się również do Rafała Wojaczka, Andrzeja Bursy, Edwarda Stachury i Ryszarda Milczewskiego-Bruna. "Mam w dupie małe miasteczka" - pisał Bursa (jeden z pierwszych powojennych poetów tragicznych), a zbuntowana młodzież powtarzała te - wówczas skandalizujące - słowa. W świetle utworów współczesnych poetów, takich jak Marcin Świetlicki, przekleństwa Bursy brzmią łagodnie, nie szokują jak przed laty. To, że pisał: "milszy mi jest pierwotniak pantofelek od ciebie, ty skurwysynu", że do poezji wprowadził tematykę aborcji i antykoncepcji, nikogo już nie szokuje. Jednakże po śmierci nazwano go "polskim Jamesem Deanem". Powstawała legenda twórcy zbuntowanego.
Życiorys tak bardzo przemieszał się z legendą, że nawet okoliczności jego śmierci przedstawiane są fałszywie. Wbrew powszechnej wówczas opinii Andrzej Bursa nie popełnił samobójstwa - zmarł nagle w wieku zaledwie 25 lat, a sekcja zwłok wykazała niedorozwój aorty. Bursa nawet nie wiedział, że cierpi na chorobę serca. Plotki szerzyły się jednak po całym Krakowie. Z pewnością nie bez znaczenia było to, że biskup odmówił wydania zezwolenia na pogrzeb katolicki. Ale powodem tej decyzji nie było rzekome samobójstwo - jakiś czas przed śmiercią poeta manifestacyjnie wypisał się z ksiąg parafialnych. Bursa korzystał jak mógł z popaździernikowej swobody twórczej 1956 r. Wystawione w teatrze Kantora makabreski szokowały konserwatywny Kraków. Również powieść "Zabicie ciotki", w której szczegółowo opisane jest ćwiartowanie ciała, poprzedził dedykacją: "Wszystkim tym, którzy stanęli kiedyś przerażeni martwą perspektywą swej młodości". Mało kto jednak zwracał uwagę na obecną w wierszach Bursy autoironię:
Poeta cierpi za miliony od 10 do 13.20
Pisał krótko, trzy i pół roku, niemal tyle, co Rimbaud. Za życia jednak nie doczekał się wydania własnego tomiku - jego wiersze zostały odrzucone z powodu "nierównej jakości". Po jego śmierci zachwycała się nimi cała Polska, a krytycy pisali o nim jako o "największej nadziei powojennej poezji". Ustanowiono nawet nagrodę jego imienia, którą dostał inny "poeta przeklęty" - Rafał Wojaczek.
Edward Stachura i Ryszard Milczewski-Bruno to para przyjaciół. Zajmują oni dość specyficzne miejsce wśród "poetów przeklętych" - ucieleśniają mit poety-cygana, wiecznego tułacza, wagabundy. Wizerunek Steda z gitarą, chlebakiem i butelką wina okazał się trwalszy i bardziej popularny od ich utworów, znanych najczęściej jedynie dzięki sentymentalnym piosenkom Starego Dobrego Małżeństwa.
Sławę już za życia zdobył tylko Edward Stachura - za poetę kultowego został uznany, zanim popełnił samobójstwo w wieku 42 lat. Liczne publikacje, uznanie krytyki, stypendia, wyjazdy zagraniczne (m.in. do Meksyku, Kanady i na Bliski Wschód) zdecydowanie nie pasują do wizerunku twórcy cierpiącego, naznaczonego tragizmem. Mówiono, że Sted miał wieczne wakacje. Nie interesowała go praca etatowa, utrzymywał się z pisania, czasami dorywczo pracował fizycznie lub grał w pokera. Pieniądze nie miały dla niego wartości, bardzo często rozdawał je znajomym. Nazywano go współczesnym św. Franciszkiem (głównie z powodu jego zamiłowania do przyrody). Towarzyszył mu prymitywny portret poety "młodzieżowego", skłóconego z życiem, ale jednocześnie łagodnego i pełnego miłości dla bliźnich.


Ponieważ w świecie współczesnym wszystko jest na sprzedaż, sprzedaje się również śmierć artysty lub jego tragiczne życie

Ten św. Franciszek PRL bardzo dotkliwie odczuwał pustkę egzystencji, niejednokrotnie próbował "wyjść śmierci na spotkanie", szukał "całej jaskrawości" życia i nie mógł znieść otaczającej go szarzyzny - co zbliżało go do wizerunku "poety przeklętego". "Jak długo można tak pisać, nie mając już o czym pisać?" - zanotował w dzienniku trzy tygodnie przed śmiercią. Samobójstwo próbował popełnić wielokrotnie, zawsze bezskutecznie. Gdy rzucił się pod pociąg, stracił tylko prawą dłoń. Nieznanego poszukiwał także "terenowy globtroter" polskich szlaków - jak sam siebie określał - Ryszard Milczewski-Bruno ("I smutno mi... Ale plecak stale gotowy do drogi"). Zboczenie z trasy, zabłąkanie wśród dróg, stacji, pól urastało dla Bruna do rozmiarów przygody, było namiastką podróży do dalekich krajów, czego zazdrościł Stachurze. "Urodzeni w galopie" - to tytuł jednego z utworów Milczewskiego, bardzo trafnie opisujący "nadwrażliwców bez skóry", poetów nie pogodzonych z rzeczywistością. Lecimy - w skroś-przewiewie - życia Chłopaki w pełni draki Najlepiej jego poglądy wyrażał szorstki, oryginalny język. "Człowieka widać w mowie" - twierdził i starał się pisać tak, aby odróżniać się od eleganckiego świata pozorów. Milczewski-Bruno stworzył specyficzny alkoholowy żargon: "czystochleb" (wódka), "miodosytnia" (wino), "klar" (piwo). Po balowaniu zaś nadchodziła "padaczka". Poza cygana-alkoholika towarzyszyła mu na każdym kroku. Znany był m.in. z tego, że niezależnie od pogody musiał się wykąpać w każdej napotkanej rzece. Pociągał go rwący nurt. Bruno był ucieleśnieniem mitu o plebejskiej wolności kloszarda na bulwarach Polski, następcą łotrzyka i poety Villona. Jego śmierć pasowała do burzliwego życia - utonął w jeziorze na oczach przyjaciół. Kusił śmierć i jak wszyscy "poeci przeklęci" bardzo często o niej wspominał. "Jednak chyba w tym roku fajtnę... Poezja, cholera, nas zgubi... Żyję. Umieram. Żyję" - pisał w liście do znajomego na wieść o samobójstwie Wojaczka.


Więcej możesz przeczytać w 45/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.