Ukraina to nie Gruzja

Ukraina to nie Gruzja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Najpierw jest zwycięstwo opozycyjnego kandydata w wyborach prezydenckich, próba sfałszowania ich wyniku przez władzę, nieprzyjmowanie do wiadomości porażki, pokojowe manifestacje tysięcy zwolenników opozycji, obłaskawianie policji kwiatami i kanapkami i w końcu - koniec reżimu. Taki scenariusz, znany z Serbii i Gruzji, teraz realizuje się na Ukrainie. Jego finał nie jest jednak przesądzony.
Po raz pierwszy taki rozwój wypadków obserwowaliśmy 4 lata temu w Serbii, gdy prezydent Slobodan Miloszević nie chciał uznać zwycięstwa swego rywala, kandydata opozycji: Vojislava Kosztunicy. Tysiące zwolenników opozycjonisty wyszły na ulice Belgradu i innych dużych miast, a na przeciw tłumom stanęły oddziały wojska i policji. Stopniowo przechodziły one jednak na stronę manifestantów, choć wybuch wojny domowej wielu obserwatorom wydawał się wówczas kwestią czasu. Pod naciskiem własnego narodu i światowej opinii publicznej Miloszević musiał uznać swoją porażkę i opozycja triumfalnie przejęła rządy.

Podobnie potoczyły się wypadki podczas "rewolucji róż" zimą tego roku w Gruzji, kiedy to Szewardnadze nie chciał się pogodzić ze zwycięstwem lidera opozycji, Saakaszwilego. Tysiące jego sympatyków demonstrowały na ulicach, czyniąc z protestów wielką fiestę i rozdawały róże zdezorientowanym policjantom. I tym razem Szewardnadze uległ presji i oddał władzę.

Jak do tej pory Ukraina wydaje się realizować ten sam scenariusz. Niektórzy analitycy wręcz mówią o tym, że do Kijowa przybyli eksopozycjoniści serbscy, którzy instruują zwolenników Wiktora Juszczenki. Czy wobec tego powyborcza awantura na Ukrainie ma szanse skończyć się równie pomyślnie? Problem w tym, że Ukraina w przeciwieństwie do Serbii i Gruzji odgrywa kluczową rolę w marzeniach Putina o przywróceniu rosyjskiego imperium.

Dominika Ćosić