Upadek dreptacza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Na twarzy Krzysztofa Janika zawsze rysuje się coś, co może być oznaką kaca, ale także wyrazem troski


Jest typem zblazowanym. Nie dba o ubiór. Nawet w czasach kariery ministerialnej Krzysztof Janik wydeptywał prezydenckie i rządowe dywany rozklekotanymi pantoflami w kolorze bałtyckich plaż. Buty nijak nie pasowały do ciemnych garniturów, ale za to musiały być bardzo wygodne. Miały przecież bardzo dużo czasu na to, by dopasować się do stopy właściciela.
Krzysztof Janik jest typem flegmatycznym. Najstarsi górale nie pamiętają, żeby się unosił. Nawet gdy ma do powiedzenia coś nieprzyjemnego, czyni to tonem dobrotliwego wujaszka zaniepokojonego o los swojego siostrzeńca. Ta dobrotliwość może zwieść, bo Janik - kiedy musi - potrafi być brutalny. Dziennikarze jednego z tygodników ze zdziwieniem dowiedzieli się kiedyś, że sympatyczny pan Krzysztof przekonywał ich wydawcę do pozbycia się żurnalistów "o prawicowych poglądach". Ale oficjalnie Janik nie obraża się nigdy i na nikogo. Jeśli kąsa, to od tyłu.
Krzysztof Janik daje się lubić - jak mało który polityk. Umiejętność skracania dystansu Janik wyniósł zapewne z PZPR. Aparatczycy tej formacji musieli się uczyć specjalnych zagrań na partyjnych szkoleniach, bo wszyscy nawiązują kontakty podobnie, rzucają tu i ówdzie "kurwę" czy "chuja", co jest dla nich oznaką fraternizacji. U Janika socjotechniczne zagrania były jednak wzmacniane poczciwością wąsacza z fryzurą ş la polska prowincja z lat 60. To po prostu swojak.

Mistrz świata cierpliwości
Kiedy Janik z kimś rozmawia, ma się wrażenie, jakby szalenie mu na rozmówcy zależało, jakby był dla niego kimś wyjątkowym. Janik go lubi, a jego sympatia jest niemal namacalna. Przy czym, co ciekawe, pozostaje flegmatyczny i zblazowany. Dziwne to zestawienie, ale dające rozmówcy poczucie bliskiego kontaktu. Cecha dla Janika bezcenna w kontaktach z dziennikarzami, ale przede wszystkim z partyjnymi działaczami. Krzysztof Janik to mistrz cierpliwości. Ale to nie "kamienna dupa" jak były stalinowski minister Wiaczesław Mołotow, który potrafił zasiąść nad papierami na wiele godzin. Żywiołem Janika nie są papiery, ale ludzie. Rywalizujący z nim o popularność Józef Oleksy potrafi być filuterny i uwodzicielski, ale jest też wielkopański. A Janik zniża się do poziomu rozmówcy. Nie irytują go naiwne pytania czy głupie konstatacje. Na jego twarzy zawsze rysuje się coś, co może być oznaką kaca, ale także wyrazem troski.

Wszędobylski dreptacz
Różne są metody budowania politycznej pozycji. Leszek Miller podbijał postkomunistów siłą - prężył muskuły i zgrywał fightera. Jest też wyniosły Włodzimierz Cimoszewicz, którego szanuje się za profesjonalizm, ale którego tak naprawdę nikt nie lubi. Podobny był los Marka Borowskiego - nie dość wyrozumiałego dla ludzi mniej lotnych od niego. Janik zaś działa tak, że ludzie go lubią. Wkłada w to mnóstwo pracy. Nie ma wielkiej charyzmy, nie błyszczy w mediach. To wszędobylski dreptacz, krążący niestrudzenie od człowieka do człowieka. Jego herbem mogłyby być rozklekotane buty.
Nic dziwnego, że Janik, aparatczyk z długim stażem w PZPR, potrafił sobie zjednywać nawet ludzi prawicy. Trudno dziś to sobie wyobrazić, ale w połowie lat 90. Janika łączył ponadpartyjny romans z Janem Rokitą, z którym wespół walczyli o powiaty. Rokita nie ukrywał swej sympatii do Janika. Charakteryzował go z uśmiechem: "Gdyby żył w czasach stalinizmu i kazano by mu mordować ludzi, to by się wykpił. Nie protestowałby, ale sam by nie mordował. Jakoś tak by zrobił, że lubiłyby go obie strony".

Olewacz
Ostatnimi czasy Janik jest jeszcze bardziej janikoidalny niż zwykle. Zawsze był zblazowany, a teraz jest wyjątkowo zblazowany. Zawsze był flegmatyczny, teraz jest wyjątkowo flegmatyczny. Zagadywany przez dziennikarzy krzywi się sceptycznie i duka coś bardziej sennie niż Jerzy Szmajdziński. Wydyma wargi, macha lekceważąco ręką, wzrusza ramionami. Wyraża dystans. Olewa. Bo ostatnio Krzysztof Janik dwa razy przegrał z Józefem Oleksym. Szok to musiał być dla niego, i to bolesny. Po pierwsze, w SLD mówi się, że Janik nie angażuje się w nic, jeśli z jego wyliczeń nie wynika, że wygra. Rywalizując z Oleksym o stanowisko szefa partii, musiał źle policzyć.
Gorsza musiała być dla Janika świadomość, że w SLD znalazł się ktoś od niego bardziej lubiany. Gdy się okazało, że nie jest już liderem nieformalnego konkursu na najfajniejszego polityka SLD, Janik się obraził. Na partię. Jak dziecko, a nie jak chłodno kalkulujący macher, z którego mózgu korzystali z powodzeniem Aleksander Kwaśniewski czy Leszek Miller.

Ulubieniec
Janik przegrał walkę o rząd postkomunistycznych dusz, bo zbyt długo chciał być akceptowany przez wszystkich. W czasach gdy napięcia wśród postkomunistów były lekkie i skrywane pod maską monolitu, pozycja człowieka, którego wszyscy lubią, była luksusowa. Krzysztof Janik pracował i u prezydenta Kwaśniewskiego, i liderował partii, i ministrował u premiera Millera. Był lojalny wobec wszystkich i wszyscy to doceniali. W czasach afery Rywina, gdy w SLD pojawiły się poważniejsze napięcia, Janik okazał się bezcenny. Łagodził spory w trójkącie prezydent - premier - partia. Dzięki cierpliwości klecił to, co inni psuli. Stał się wręcz mężem opatrznościowym sojuszu, który tracił punkty i wewnętrzną spoistość. Janik stał się spinaczem partii.
Gdy wiosną ubiegłego roku o schedę po Millerze ubiegało się całe stado SLD-owskich polityków, Janik postanowił przejąć inicjatywę. Bez problemów pokonał wszystkich rywali i stanął na czele SLD. I to był właśnie początek jego upadku. Bo jako szef SLD Janik musiał prowadzić jednoznaczną politykę. Nowy przewodniczący partii postawił na prezydenta i jego faworyta na stanowisko premiera.

Przyjaciele, czyli wrogowie
Udało mu się przepchnąć Marka Belkę przez SLD, a w końcu także i przez Sejm. I to był fatalny błąd. Kochany dotychczas przez wszystkich Janik błyskawicznie stracił wszystkich przyjaciół. Miller i jego ludzie uznali go za zdrajcę, który sprzedał premiera. Milczącej większości partii, na której czele stanął Józef Oleksy, nie podobała się uległość Janika wobec prezydenta i marginalizowanie SLD. Marek Borowski i jego SDPL wybrzydzali na niedostateczne tempo oczyszczania sojuszu, za co obwiniali Janika. A prezydent Kwaśniewski zniechęcił się do całego sojuszu, łącznie z liderem.
Przyjaciele Janika zamienili się w jego wrogów. Z fotela przewodniczącego partii wysadził go Oleksy, a akcje byłego szefa zaczęły spadać jeszcze niżej, gdy Marek Belka zwrócił się w stronę powstającej Partii Demokratycznej. Sojusz jest dziś w zbyt trudnej sytuacji, by rozliczać Janika za woltę Belki, ale wszyscy pamiętają, że to właśnie on zrobił prezydenckiego ulubieńca premierem. - Na razie nikt nie żąda głowy Janika, ale wszyscy wiedzą, że to dzięki niemu w stosunkach z własnym premierem mamy do powiedzenia tyle, ile Żydzi za okupacji - dosadnie opisuje sytuację w SLD jeden ze stronników Millera.
Najgorsze jest to, że od Janika odwrócili się właśnie Kwaśniewski i Belka, którzy przecież sporo mu zawdzięczają. Premier traktuje swego "stwórcę" równie lekceważąco jak resztę postkomunistycznej wierchuszki. A prezydent miał Janikowi oświadczyć, że nie widzi dla niego miejsca w nowej lewicy, której ma zamiar patronować. Historia upadku wszechpotężnego do niedawna polityka SLD jest wielce pouczająca. Janik okazał się politykiem mniejszego formatu niż Kwaśniewski, który ponad dekadę wcześniej wyprowadził postkomunistów znad przepaści. Jego polityczna metoda - tak pomocna dla polityka drugiego planu - stała się dlań zabójcza, gdy przyszło mu kierować partią. Widać nie znał starego angielskiego przysłowia, pasującego wyjątkowo dobrze do świata polityki: "A friend to all is a friend to none".

Więcej możesz przeczytać w 16/2005 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Spis treści tygodnika Wprost nr 16/2005 (1168)