Jeśli wybierasz się za granicę, przemyśl to jeszcze raz. Mogą ci tam bowiem sprawić porządne lanie. I to tylko z tego powodu, że jesteś Polakiem. Że kochasz wolność, słuchasz Chopina i jadasz pierogi. Na nic zdadzą się krzyki: „Rodacy, ratujcie!”. Antypolskie nastroje są na Zachodzie tak silne, że nikt ci nie pomoże w obawie o własne zdrowie i życie.
Kto by pomyślał, że w XXI wieku staniemy się przedmiotem międzynarodowej nagonki. A jednak. Biją nas w całej – wydawałoby się – cywilizowanej Europie. Kto? Dokładnie nie wiadomo. Może agenci służb specjalnych, a może członkowie antypolskiego Ku Klux Klanu. Problem polega na tym, że sprawcy dla niepoznaki przebierają się w różne uniformy. Raz udają boyów hotelowych, innym razem stewardesy, kiedy indziej podszywają się pod policjantów.
Jak wiadomo, ostatnio ofiarą prześladowców padli Jan Maria Rokita i jego żona Nelli. Wsiadłszy na pokład samolotu Lufthansy relacji Monachium – Kraków, cała czwórka zajęła miejsca w fotelach. W jednym zasiadł pan Jan Maria, w drugim pani Nelli, a w trzecim usadowiły się ich kapelusze. Wprawdzie kapelusze nie wykupiły miejscówki, ale skoro fotel był wolny, skorzystanie z niego wydało się im naturalne. Nie będą przecież podróżować na kolanach właścicieli. Są to, bądź co bądź, kapelusze inteligenckie, krakowskie, nieomal premierowskie, a nie jakieś tam moherowe berety.
Niestety, po chwili jak spod ziemi wyrósł przy kapeluszach Niemiec ucharakteryzowany na stewardesę. Podniósł rzeczone nakrycia głowy i cisnął nimi w państwa Rokitów. A zaraz potem zaczął upychać płaszcze polskiego małżeństwa w szczelinach nad fotelami. Nie było tam już bowiem schowka na odzież i bagaż podręczny. Były tylko szczeliny – straszne, posępne, ziejące pustką, niezbadane. W taką szczelinę normalny człowiek bałby się rękę włożyć, a agent przebrany za stewardesę bezczelnie pchał tam płaszcze. I to jakie płaszcze! Inteligenckie, krakowskie, nieomal premierowskie, a nie jakieś tam filcowe kufajki.
Pan Jan Maria w lot zrozumiał, kim naprawdę jest „stewardesa”. Był to emerytowany esesman Hermann Brunner, który mimo dziewięćdziesiątki na karku zachował dużą sprawność fizyczną. Identyfikacja nie była trudna. Wystarczyło spojrzeć na twarz Niemca, kiedy ładował płaszcze do szczelin. Twarz ta wyrażała niemiecką nienawiść do Polaka. Uświadomiwszy to sobie, pan Jan Maria przystąpił do obrony kapeluszy, płaszczy oraz ojczystego honoru. Odmówił zapięcia pasów (tacy głupi nie jesteśmy, żeby się sami krępować, niedoczekanie wasze!). Doszło do przepychanki, w trakcie której z glacy Brunnera zsunęła się damska peruka. Pilot, który był w zmowie z Hermannem i nienawidził Polaków nie mniej niż on, natychmiast wezwał posiłki. Pan Jan Maria walczył dzielnie jak obrońcy Westerplatte. Długo trzymał się fotela, piszczał i tupał nogami. Gestapowcy przebrani za policjantów byli jednak silniejsi. Skuli naszego rodaka kajdankami, wyprowadzili z samolotu i zawieźli na posterunek, gdzie przez wiele godzin traktowali go jak psa i próbowali wyłudzić pieniądze.
Ktoś powie, że nienawiść do Polaków to niemiecka specjalność. Guzik prawda. Całkiem niedawno dwóch polityków Prawa i Sprawiedliwości zostało zaatakowanych przez cypryjskich agentów przebranych za boyów hotelowych. Kto wie, jak skończyłby się ten incydent, gdyby Polacy nie zachowali zimnej krwi. Na szczęście w porę skumali, co im grozi, i brawurowo uciekli przed pościgiem w wózkach do golfa. Pojazdy zatrzymali na wydmach, a sami rzucili się do morza, żeby wpław dostać się na kontynent. Dopiero, kiedy stwierdzili, że płyną w stronę Afryki, zawrócili. Rano naszli ich oczywiście agenci przebrani za policjantów, a fałszywa dyrekcja hotelu podjęła próbę wyłudzenia pieniędzy.
Podobny los spotkał Andrzeja Czumę, którego prześladowali z kolei Amerykanie. Podobno polski minister sprawiedliwości miał kilka lat temu w USA szereg procesów o zapłatę rachunków za leczenie, z kart kredytowych oraz pożyczek. Na szczęście podstęp Jankesów obrócił się przeciwko nim. Naciągali Czumę na kredyty bez pokrycia, a on chętnie je zaciągał. Aż wywołał globalny kryzys finansowy, który starł w proch i pył amerykańską gospodarkę. W końcu długi spłacił, ale gospodarce to nie pomogło. Miejmy nadzieję, że europejscy przebierańcy wyciągną z tej lekcji wniosek, iż z Polakami i ich kapeluszami lepiej nie zadzierać. We własnym, dobrze pojętym interesie.
Jak wiadomo, ostatnio ofiarą prześladowców padli Jan Maria Rokita i jego żona Nelli. Wsiadłszy na pokład samolotu Lufthansy relacji Monachium – Kraków, cała czwórka zajęła miejsca w fotelach. W jednym zasiadł pan Jan Maria, w drugim pani Nelli, a w trzecim usadowiły się ich kapelusze. Wprawdzie kapelusze nie wykupiły miejscówki, ale skoro fotel był wolny, skorzystanie z niego wydało się im naturalne. Nie będą przecież podróżować na kolanach właścicieli. Są to, bądź co bądź, kapelusze inteligenckie, krakowskie, nieomal premierowskie, a nie jakieś tam moherowe berety.
Niestety, po chwili jak spod ziemi wyrósł przy kapeluszach Niemiec ucharakteryzowany na stewardesę. Podniósł rzeczone nakrycia głowy i cisnął nimi w państwa Rokitów. A zaraz potem zaczął upychać płaszcze polskiego małżeństwa w szczelinach nad fotelami. Nie było tam już bowiem schowka na odzież i bagaż podręczny. Były tylko szczeliny – straszne, posępne, ziejące pustką, niezbadane. W taką szczelinę normalny człowiek bałby się rękę włożyć, a agent przebrany za stewardesę bezczelnie pchał tam płaszcze. I to jakie płaszcze! Inteligenckie, krakowskie, nieomal premierowskie, a nie jakieś tam filcowe kufajki.
Pan Jan Maria w lot zrozumiał, kim naprawdę jest „stewardesa”. Był to emerytowany esesman Hermann Brunner, który mimo dziewięćdziesiątki na karku zachował dużą sprawność fizyczną. Identyfikacja nie była trudna. Wystarczyło spojrzeć na twarz Niemca, kiedy ładował płaszcze do szczelin. Twarz ta wyrażała niemiecką nienawiść do Polaka. Uświadomiwszy to sobie, pan Jan Maria przystąpił do obrony kapeluszy, płaszczy oraz ojczystego honoru. Odmówił zapięcia pasów (tacy głupi nie jesteśmy, żeby się sami krępować, niedoczekanie wasze!). Doszło do przepychanki, w trakcie której z glacy Brunnera zsunęła się damska peruka. Pilot, który był w zmowie z Hermannem i nienawidził Polaków nie mniej niż on, natychmiast wezwał posiłki. Pan Jan Maria walczył dzielnie jak obrońcy Westerplatte. Długo trzymał się fotela, piszczał i tupał nogami. Gestapowcy przebrani za policjantów byli jednak silniejsi. Skuli naszego rodaka kajdankami, wyprowadzili z samolotu i zawieźli na posterunek, gdzie przez wiele godzin traktowali go jak psa i próbowali wyłudzić pieniądze.
Ktoś powie, że nienawiść do Polaków to niemiecka specjalność. Guzik prawda. Całkiem niedawno dwóch polityków Prawa i Sprawiedliwości zostało zaatakowanych przez cypryjskich agentów przebranych za boyów hotelowych. Kto wie, jak skończyłby się ten incydent, gdyby Polacy nie zachowali zimnej krwi. Na szczęście w porę skumali, co im grozi, i brawurowo uciekli przed pościgiem w wózkach do golfa. Pojazdy zatrzymali na wydmach, a sami rzucili się do morza, żeby wpław dostać się na kontynent. Dopiero, kiedy stwierdzili, że płyną w stronę Afryki, zawrócili. Rano naszli ich oczywiście agenci przebrani za policjantów, a fałszywa dyrekcja hotelu podjęła próbę wyłudzenia pieniędzy.
Podobny los spotkał Andrzeja Czumę, którego prześladowali z kolei Amerykanie. Podobno polski minister sprawiedliwości miał kilka lat temu w USA szereg procesów o zapłatę rachunków za leczenie, z kart kredytowych oraz pożyczek. Na szczęście podstęp Jankesów obrócił się przeciwko nim. Naciągali Czumę na kredyty bez pokrycia, a on chętnie je zaciągał. Aż wywołał globalny kryzys finansowy, który starł w proch i pył amerykańską gospodarkę. W końcu długi spłacił, ale gospodarce to nie pomogło. Miejmy nadzieję, że europejscy przebierańcy wyciągną z tej lekcji wniosek, iż z Polakami i ich kapeluszami lepiej nie zadzierać. We własnym, dobrze pojętym interesie.