Amerykanie spierają się o to, kto jest winny rzezi, jaka trwa w Iraku.
Prawica mówi, że Obama. To jego demonstracyjna wręcz słabość w polityce zagranicznej rozochociła ponoć wszelakich zabijaków i podpala świat - od Ukrainy, którą pożera Rosja; przez Bliski Wschód, który pożera się sam; po daleką Azję, którą zaraz pożrą Chiny. Były wiceprezydent Dick Cheney tłumaczy, że chaos i ludobójstwo w Iraku (czytaj więcej na stronie xx) wynikają z tego, że Obama nie dogadał się z byłym już irackim premierem Nurim al Malikim w sprawie pozostawienia po wojnie kontyngentu amerykańskich wojsk, które pilnowały by porządku i likwidowały w zalążku wszelkie dżihadystowskie inicjatywy.
Cheney przez lata zza kulis sterował polityką zagraniczną Georga W. Busha i to on jest najważniejszym sprawczym amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku. Korporacja, której szefował, zanim został wiceprezydentem - Halliburton - zarobiła na tej wojnie (logistyczna obsługa armii i przemysłu wydobywczego) więcej niż ktokolwiek inny, wliczając zbrojeniówkę. Jego poglądy są więc, mówiąc oględnie, specyficzne. Gdyby to zależało od Cheneya, marines wjeżdżali by wszędzie, gdzie chojrakuje jakiś dyktator, wieszali go na latarni i instalowali swój kontyngent do pilnowania demokracji. Tubylcy byliby szczęśliwi, na całym świecie zapanowałby pokój, a amerykańskie korporacje zbijałyby jeszcze większe kokosy niż dziś.
Mówiąc poważnie, bliżej prawdy jest chyba jednak lewica, która przypomina, że Bush najeżdżając Irak rozmontował dyktatorski i często morderczy, ale jednak porządek utrzymujący sunnitów, szyitów, Kurdów oraz inne grupy etniczne i wyznaniowe w jednym państwie. Zainstalowany przez Amerykanów na miejsce Saddama al Maliki nie okazał demokratycznych ambicji. Wykluczał sunnitów z życia politycznego. Ich gniew narastał. Dziś nastał czas krwawych żniw.
Ale najbliżej prawdy są zapewne ci, którzy twierdzą, że Bush z Cheneyem doprowadzili do rozpadu kraju, który i tak nastąpiłby bez ich udziału. Arabska Wiosna dotarłaby do Iraku, tak jak dotarła do sąsiedniej Syrii. Na Bliskim Wschodzie na naszych oczach rozpada się bowiem postkolonialny porządek ustanowiony przez europejskie mocarstwa po I Wojnie Światowej, kiedy najważniejsi wtedy panowie na planecie pykając cygarami i sącząc koniaczek rysowali kreski na mapach i wciskali między nie ludzi różnych religii, kultur, języków. Tak powstały Syria, Irak, czy Liban, dziś areny religijnych i etnicznych tragedii.
Co charakterystyczne Abu Bakr al-Baghdadi kalif samozwańczego Państwa Islamskiego, które powstało tego lata na terytoriach Iraku i Syrii nie głosi, że pozabija wszystkich Amerykanów, tylko, że naprawi krzywdy wynikłe z podpisanej w 1916 roku tajnej umowy Sykes-Picot. To na jej mocy Wielka Brytania i Francja, rozparcelowały Bliski Wschód. Dziś najokrutniejsi sunniccy rzeźnicy przy użyciu karabinów i granatników realizują w miastach i wsiach regionu swoją politykę historyczną. Są lepiej uzbrojeni, bogatsi i kontrolują większe terytorium niż kiedykolwiek wcześniej. Zanim na Bliskim Wschodzie nastanie nowy porządek, upłynie jeszcze wiele krwi.
Cheney przez lata zza kulis sterował polityką zagraniczną Georga W. Busha i to on jest najważniejszym sprawczym amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku. Korporacja, której szefował, zanim został wiceprezydentem - Halliburton - zarobiła na tej wojnie (logistyczna obsługa armii i przemysłu wydobywczego) więcej niż ktokolwiek inny, wliczając zbrojeniówkę. Jego poglądy są więc, mówiąc oględnie, specyficzne. Gdyby to zależało od Cheneya, marines wjeżdżali by wszędzie, gdzie chojrakuje jakiś dyktator, wieszali go na latarni i instalowali swój kontyngent do pilnowania demokracji. Tubylcy byliby szczęśliwi, na całym świecie zapanowałby pokój, a amerykańskie korporacje zbijałyby jeszcze większe kokosy niż dziś.
Mówiąc poważnie, bliżej prawdy jest chyba jednak lewica, która przypomina, że Bush najeżdżając Irak rozmontował dyktatorski i często morderczy, ale jednak porządek utrzymujący sunnitów, szyitów, Kurdów oraz inne grupy etniczne i wyznaniowe w jednym państwie. Zainstalowany przez Amerykanów na miejsce Saddama al Maliki nie okazał demokratycznych ambicji. Wykluczał sunnitów z życia politycznego. Ich gniew narastał. Dziś nastał czas krwawych żniw.
Ale najbliżej prawdy są zapewne ci, którzy twierdzą, że Bush z Cheneyem doprowadzili do rozpadu kraju, który i tak nastąpiłby bez ich udziału. Arabska Wiosna dotarłaby do Iraku, tak jak dotarła do sąsiedniej Syrii. Na Bliskim Wschodzie na naszych oczach rozpada się bowiem postkolonialny porządek ustanowiony przez europejskie mocarstwa po I Wojnie Światowej, kiedy najważniejsi wtedy panowie na planecie pykając cygarami i sącząc koniaczek rysowali kreski na mapach i wciskali między nie ludzi różnych religii, kultur, języków. Tak powstały Syria, Irak, czy Liban, dziś areny religijnych i etnicznych tragedii.
Co charakterystyczne Abu Bakr al-Baghdadi kalif samozwańczego Państwa Islamskiego, które powstało tego lata na terytoriach Iraku i Syrii nie głosi, że pozabija wszystkich Amerykanów, tylko, że naprawi krzywdy wynikłe z podpisanej w 1916 roku tajnej umowy Sykes-Picot. To na jej mocy Wielka Brytania i Francja, rozparcelowały Bliski Wschód. Dziś najokrutniejsi sunniccy rzeźnicy przy użyciu karabinów i granatników realizują w miastach i wsiach regionu swoją politykę historyczną. Są lepiej uzbrojeni, bogatsi i kontrolują większe terytorium niż kiedykolwiek wcześniej. Zanim na Bliskim Wschodzie nastanie nowy porządek, upłynie jeszcze wiele krwi.