Mistrzostwo jednego z bodaj najlepszych dramaturgów powojennych, nie tylko anglosaskich, nie podlega dyskusji. Po bulwersującym opinię publiczną Noblu dla Elfriede Jelinek komisja dowiodła, że całkiem nie postradała zmysłów, a na tym świecie liczy się jeszcze sztuka wysokiej próby.
Z drugiej jednak strony nagrodziła autora praktycznie już nieaktywnego, który prawdopodobnie nic więcej nie stworzy (sam zdeklarował się tak w jednym z wywiadów) i który najbardziej modny był w latach 70., jeśli nie wcześniej. Jak więc słusznie zauważył jeden z zachodnich komentatorów może bardziej zasadne w tej sytuacji byłoby przyznanie Pinterowi Oscara za całokształt. Wszak to właśnie on jest scenarzystą (a napisał ponad dwadzieścia scenariuszy, z czego większość pojawiła się na szklanym ekranie) tak świetnych obrazów jak choćby "Kochanica Francuza", zasłynął jako aktor (aktorstwem zajmował się już jako młody chłopak) m.in. grając w "Krawcu z Panamy" czy wcześniej w "Mansfield Park" (na podstawie powieści Jane Austin).
W przeciwieństwie do kilku poprzednich Noblistów, Pinter to postać Polakom doskonale znana, zarówno z wystawianych na naszych deskach sztuk jak i tekstów drukowanych w prasie literackiej. Co zaskakujące ostatni numer "Kwartalnika Artystycznego" ukazał się właśnie pod hasłem "Harold Pinter" i można w nim znaleźć zarówno sztuki i przemówienia Noblisty jak i komentarz do jego twórczości.
Pinter to także miłośnik krykieta, czasem poeta (debiutował w wieku 20 lat) i autor wyśmienitych skeczy - artysta więc w każdym calu. Ale niestety Pinter to też artystyczna ramota i fanatyczny lewak, który m.in. przystąpił do Międzynarodowego Komitetu Obrony Slobodana Milosevica. Znany jest też ze swych wystąpień przeciw polityce George'a W. Busha. Czy przypadkiem skrajnie lewicowe poglądy i zaangażowanie społeczne tego nie piszącego już autora kolejny raz nie dowiodły, że szwedzka akademia kieruje się zgoła innymi kryteriami niż artystyczne?
Marta Sawicka