Hugo Chavez wyrósł na gwiazdę regionu bo cała Ameryka Łacińska skręciła w lewo. Pomogło mu to w pozbyciu się opozycji w wenezuelskiej armii (która całkiem niedawno o mało nie odsunęło go od władzy) i zbliżeniu się do największej gwiazdy obu Ameryk - żyjącego na samotnej wyspie socjalizmu Fidela. Dzięki Hugo Chavezowi, kubański dyktator wrócił z zapomnienia. Castro posłał do Wenezueli - w zamian za tanią ropę - dziesiątki tysięcy doktorów i medyków, którzy oprócz działalności zdrowotnej oczyszczają głowy Wenezuelczyków z innych pomysłów politycznych. To było na rękę Chavezowi, ale prezydent też nagle zrozumiał jak wielka siła kryje się w ropie, której jego kraj posiada bardzo dużo. Kiedy ceny surowca skoczyły ostro w górę, Hugo zaproponował tanie dostawy innym krajom regionu. Wówczas Amerykanie zaczęli tracić grunt pod nogami.
Ostatnia rozgrywka pokazała Waszyngtonowi jak bardzo jest źle. Bushowi nie udało się odbudować utraconej pozycji. Co więcej, osłabiły się jego wpływy przed rundą rokowań w sprawie liberalizacji handlu, która odbędzie się w grudniu w Hong Kongu. Do tej pory, mimo swej lewicowej retoryki, Bush mógł liczyć na prezydenta Brazylii. Teraz i to stoi pod znakiem zapytania.
Amerykańska dyplomacja stara się bagatelizować wpływy Chaveza. Waszyngtońscy eksperci radzą odróżniać to, co mówi Chavez od tego, co robi. Kłopot tylko w tym, że to co robi prezydent jest może nie do końca zgodne z zapowiedziami, ale wielce konsekwentne. O Chavezie już się mówi, że będzie następcą Castro na Kubie (zniewieściały brat Raul pójdzie w odstawkę!). Mówi się o nowej federacji Kuby i Wenezueli. A taki obrót spraw byłby dla USA prawdziwą katastrofą.
Grzegorz Sadowski