Mahmuda Ahmadineżada do sądu podać się nie da. Ponieważ nie ma właściwie siły, która zmusiłaby go do zaprzestania tego typu komentarzy, w kółko atakuje on Izrael - wcześniej twierdził, że należy wymazać go z mapy świata. Co charakterystyczne, o irańskim prezydencie słychać tylko w sytuacjach, gdy mówi o państwie żydowskim. To właśnie jego strategia. Nikt nie szanuje go poza granicami kraju, więc najgłupsze nawet sformułowania jego sytuacji nie pogorszą - gorsza ona po prostu być nie może. Ale Ahmadineżad ma także niskie notowania w kraju, czerwcowe wybory wygrał ledwo, ledwo, prawdopodobnie za pomocą fałszerstwa. Dlatego teraz tak gorliwie opluwa Izrael - na Bliskim Wschodzie to państwo jest dla każdego wrogiem numer jeden, więc prezydent zbija polityczny kapitał w regionie na atakach na Tel-Awiw.
Wcześniej czy później Irańczycy zażądają od swego prezydenta i rządzącej nimi Rady czegoś więcej niż tylko pustych oskarżeń Izraela. "Cedrowa rewolucja" w Libanie pokazała, że mieszkańcom Bliskiego Wschodu nie wystarczają złote usta ich przywódców.
Agaton Koziński