Hazard a nie biznes

Hazard a nie biznes

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dochody w polskim show biznesie zależą często od przypadku, ale profesjonalnie przygotowane przedsięwzięcia są zyskowne. Jednak roczne obroty kin, teatrów, agencji koncertowych i parków rozrywki w Polsce to w sumie mniej niż pół miliarda złotych.
Letnie wakacje to szczyt sezonu dla branży rozrywkowej. Słupy ogłoszeniowe, płoty, witryny, przystanki autobusowe w najpopularniejszych ośrodkach turystycznych są obwieszone setkami plakatów. W Sopocie i okolicach tylko jednego dnia turysta może wybierać między czterema koncertami, dwoma przedstawieniami teatralnymi, festiwalem sztuki ulicznej i niezliczoną liczbą wystaw i prezentacji. Mieszkańcy miasta rozochocili się na tyle, że organizują nawet eliminacje Międzynarodowych Górskich Samochodowych Mistrzostw Polski.
Nie gorzej jest pod Tatrami. W Zakopanem także organizowanych jest po kilka koncertów dziennie, otwierane są wystawy, tyle że wszystko w mniejszym lub większym stopniu związane jest z prezentacją kultury ludowej.
Jednak letnie szaleństwo trwa tylko dwa miesiące. Już we wrześniu polski show-biznes zapada w sen zimowy. Komercyjnych koncertów jest jak na lekarstwo, bo coraz trudniej na nich zarobić, muzyka klasyczna rozbrzmiewa tylko dzięki dotacjom, wesołe miasteczka zamiast bawić, straszą, a marketing i promocja imprez nie wychodzą poza plakaty i pozyskiwanie patronów medialnych. Branży rozrywkowej ciągle jeszcze brakuje profesjonalizmu, a wyjątki tylko potwierdzają tę regułę.


Kino: Czas prosperity
Jeszcze niedawno statystyczny Polak bywał w kinie raz na dwa lata. Dekoniunktura doprowadziła na skraj bankructwa małe placówki i zmusiła do wycofania się z polskiego rynku amerykańskiego operatora kin Ster Century. W tym roku jednak - bez wyraźnego powodu - nastąpiło ożywienie. W pierwszym półroczu 2004 roku kina sprzedały 19 mln biletów. Jest to o 6,5 mln więcej niż w 2003 roku, co oznacza wzrost o 50 proc.! Sytuację dobrze obrazują wyniki sieci Multikino należącej do ITI. Tylko w I kwartale 2004 roku spółka zanotowała 29,2 mln zł przychodów. Prawie tyle samo ile w całym pierwszym półroczu ubiegłego roku. Zysk EBITDA w tym okresie był podobny jak w całym 2003 roku (8,2 mln zł).
Za ten wynik po części odpowiada hitowy repertuar - Władca pierścieni. Powrót króla, który obejrzało 2,1 mln widzów, i przede wszystkim Pasja. Kontrowersje wokół tego filmu przyciągnęły przed ekrany widownię, która bywa w kinie raz na kilka albo nawet kilkanaście lat. Film Gibsona obejrzało już łącznie 3,5 mln widzów.
Tłumaczenie pospolitego ruszenia do kin jedynie dobrym, komercyjnym repertuarem byłoby uproszczeniem. Ludzie z branży przekonują, że chodzimy tam częściej głównie dlatego, że taka zapanowała moda.
- Film animowany Rogate ranczo obejrzało 450 tys. widzów. Rok, dwa lata temu widownia byłaby o połowę mniejsza - uważa Sławomir Salamon, dyrektor generalny firmy dystrybucyjnej Forum Film.
Dystrybutorzy i właściciele kin zacierają ręce. Bawią się w prognozy, czy w tym roku liczba widzów dojdzie do 30 albo może do 38 milionów. To oznaczałoby, że statystyczny Polak był w kinie jeden raz. Do średniej unijnej (trzy razy w roku) ciągle nam jednak daleko.
- Liczba widzów w Polsce już teraz byłaby bliska unijnej średniej, gdyby było więcej wielosalowych, dobrze wyposażonych kin. Jednosalowe, stare placówki, nawet jeśli są wyremontowane, nie wystarczą. Klient musi mieć możliwość wyboru - mówi Moshe Greidinger, prezes izraelskiej firmy Cinema City. Ta firma bardzo liczy na wyrównanie dysproporcji miedzy Polską a Unią. Z myślą o potencjale naszego rynku zamierza wejść na giełdę i tą drogą pozyskać przynajmniej 100 mln zł. Pieniądze mają wesprzeć budowę do dziewięciu multipleksów (obecnie CC ma ich 11).
- Z wizyty w kinie chcemy zrobić zwyczaj, w tym wypadku liczymy zwłaszcza na młodych ludzi - wyjaśnia Greidinger.
Imperialne zapędy Cinema City zaskoczyły nawet dyrektora generalnego Multikina Pawła Wachnika, który jeszcze rok temu pracował dla Izraelczyków. Polski operator dopiero przygotowuje strategię działania w warunkach przewagi Cinema City.
- Będziemy gotowi do końca sierpnia - mówi Paweł Wachnik i zapewnia, że jego firma nie poprzestanie na obecnym stanie posiadania, czyli na siedmiu multipleksach z 74 ekranami.
Problemem są jednak pieniądze. Wybudowanie jednego kina wielosalowego to wydatek od 40 do 60 mln zł. Amortyzacja takiej inwestycji trwa 10-12 lat.
Pytanie, czy ITI znajdzie środki na nowe kina. Na razie holding wydał 55,5 mln zł na wykupienie od amerykańskiego partnera UCI 50 proc. udziałów w spółce. Obecnie jest jej jedynym właścicielem. Rozwód nastąpił, bo małżeństwo nie było w stanie się porozumieć co do strategii inwestycyjnej. Doszło do tego, że najnowszy multipleks ITI w Szczecinie holding wybudował za swoje pieniądze.
To, czy obydwaj operatorzy nie będą musieli zweryfikować swoich planów, zależy w dużej mierze od cen biletów. W porównaniu z kinami na Zachodzie bilety w Polsce są znacznie tańsze. W Polsce droższe bilety w multipleksach kosztują 20-21 zł. W Niemczech trudno kupić bilet za mniej niż 6 euro (26,70 zł), a w Anglii za wstęp do kina trzeba zapłacić 6 funtów (40 zł). Mimo to polscy operatorzy nie mają co marzyć o wzroście cen.
- W Krakowie działa Multikino, powstaje Silver Screen, Cinema City buduje trzeci multipleks, a do tego są dobrze prosperujące kina jednosalowe - wylicza Paweł Wachnik. - Przy takiej konkurencji o podniesieniu cen nie ma mowy. Trzeba się będzie raczej pogodzić z ich spadkiem.
Sukces kin wielosalowych nie opiera się na przypadku. Budowę każdego multipleksu poprzedza bowiem szczegółowa analiza potencjału rynkowego danej lokalizacji. Pod ścisłą kontrolą są koszty, najpierw budowy, potem operacyjne. Wreszcie nieprzypadkowy dobór repertuaru.
Do kieszeni operatora trafia standardowo 50 proc. wpływów z biletów. Kina dorabiają na emisji reklam przed seansami - najlepsi w ten sposób są w stanie wygospodarować kilkaset tysięcy złotych rocznie. Drugą połowę wpływów z biletów dzielą między siebie dystrybutor (od 30 do 40 proc.) i producent (60-70 proc.).
Kokosy w tym biznesie można zbić nawet na jednym filmie. Firma Monolith, która dystrybuowała Pasję, zarobiła około 30 mln zł. Niektórych dystrybutorów stać nawet na utrzymanie działalności związanej z promowaniem kina niekomercyjnego. SPI utrzymuje firmę Spinka, która dystrybuuje filmy niekomercyjne. Zwyczajowo firma rozprowadzająca oddaje 65 proc. wpływów producentowi w ramach opłaty licencyjnej, nie zmienia to jednak faktu, że dystrybucja filmów podobnie jak działalność operatorska jest na fali wznoszącej. Najlepszym komentarzem będą tu wyniki ITI Cinema - przychody spółki w I kwartale wyniosły 21,9 mln zł i były o 90 proc. wyższe niż rok wcześniej.

Film: Wygrywają zawodowcy
Na kinową prosperity nie załapała się natomiast polska kinematografia. Roman Gutek, właściciel firmy dystrybutorskiej Gutek Film, twierdzi nawet, że w Polsce na produkcji filmów nie można zarobić.
- U nas powstaje za mało filmów. Te rentowne zdarzają się naprawdę rzadko - mówi Gutek.
Dariusz Jabłoński, producent filmowy, uważa, że bez pomocy publicznej polskie kino, już teraz zmarginalizowane na arenie międzynarodowej, umrze śmiercią naturalną. Według jego wyliczeń, polska kinematografia potrzebuje 50 mln zł budżetowych dotacji rocznie. Na dobry początek. Na razie największym mecenasem polskiego kina jest TVP, która wydaje na nie 35 mln zł rocznie.
Pieniądze miałyby pochodzić albo bezpośrednio z budżetu, albo jako część wpływów z biletów. Półtora roku temu pojawił się pomysł opodatkowania na rzecz kinematografii stacji telewizyjnych, ale spotkał się ze zdecydowanym oporem nadawców.
- Pojawienie się publicznych pieniędzy pociągnęłoby za sobą napływ środków od prywatnych inwestorów - uważa Jabłoński.
Filmowcy twierdzą, że bez systemowego rozwiązania problemu finansowania produkcji filmów podupadłe polskie kino sobie nie poradzi. Ale nie korzystają z doświadczeń Czechów, którzy zarabiają głównie na koprodukcji z Amerykanami. Stąd mają pieniądze na własne filmy i sądząc po liczbie nagród festiwalowych, nieźle na tym wychodzą.
Notoryczny brak pieniędzy negatywnie wpływa na relacje między filmowcami. Część studiów filmowych, między innymi Perspektywa (Janusz Morgenstern) i Zebra (Juliusz Machulski), to firmy państwowe i jako takie korzystają z dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. To niewielkie sumy - po kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie - ale jak twierdzi jeden z producentów, wystarczająco duże, aby psuć atmosferę. Może to być o tyle kłopotliwe, że połowa dawnych zespołów filmowych sąsiaduje z sobą pod jednym adresem - na Puławskiej 61 w Warszawie.
Przekształcony w spółkę Zespół Filmowy `Kadr` Jerzego Kawalerowicza po katastrofie z 2001 roku, kiedy do kin trafił najdroższy polski film Quo vadis (przychód producenta wyniósł około 30 mln zł przy budżecie sięgającym 70 mln zł), nie nakręcił kolejnego filmu.
Zespół Zodiak przekształcony w Zodiak Jerzy Hoffman Film Production po przygodzie z filmem Stara baśń (wpływy biletowe producenta około 6 mln zł przy budżecie 10 mln zł) zrezygnował z produkcji filmów kinowych na rzecz telewizyjnych. Hoffman kręci teraz trzyodcinkowy dokument Ukraina. W porównaniu ze Starą baśnią czy Ogniem i mieczem ma do dyspozycji wręcz mikroskopijny budżet. Ostrożna polityka Hoffmana może mieć związek z tym, że na Starą baśń zaciągnął kredyt w Kredyt Banku pod zastaw swojego majątku. Reżyser nie chciał na ten temat rozmawiać.
Dobre komercyjne kino jednak w Polsce powstaje. Choćby wyprodukowany przez Tadeusza Lampkę, króla polskich seriali, i ITI Cinema film Nigdy w życiu. Obraz ten powstał jednak na bazie profesjonalnego biznesplanu i badań rynkowych. Scenariusz został oparty na prozie najpopularniejszej obecnie polskiej pisarki Katarzyny Grocholi. W głównych rolach obsadzono aktorów znanych z telewizji. Współproducentem filmu było ITI, a newsy z planu często pojawiały się na antenie należącej do grupy stacji TVN. Pomogła też warta kilkaset tysięcy złotych kampania telewizyjna. Film obejrzało już 1,6 mln widzów.
- Wystarczą dobry pomysł i wyczucie tego, co widzowie będą chcieli oglądać - mówi Ryszard Sybilski, szef ITI Cinema.
Film trafił na ekrany w idealnym momencie.
- Na rynku nie było wtedy żadnej podobnej produkcji - wspomina Sybilski.
Druga sprawa to dostosowanie kosztów do potencjalnych przychodów. Edi Piotra Trzaskalskiego kosztował zaledwie 800 tys. zł i przyniósł producentowi drugie tyle zysku. Jednak to wyjątek. Zdaniem producentów, minimalny koszt produkcji filmu fabularnego w Polsce szacuje się na 1 mln zł. Aby myśleć o masowej widowni, trzeba wydać dużo więcej. Za scenariusz trzeba zapłacić od 20 do 70 tys. zł. Aktorzy z polskiej pierwszej ligi dostają 5-6 tys. zł za dzień zdjęciowy, co może oznaczać wydatek rzędu 150 tys. zł za film. W komercyjną produkcję trzeba więc zainwestować 2-3 mln zł. Nigdy w życiu kosztował prawie milion dolarów.


Koncerty: Wysokie stawki, mało imprez
Na zapaść finansową narzekają też muzycy. Z tą różnicą, że nie wyciągają rąk po publiczne pieniądze. Wakacje to szczyt plenerowego sezonu koncertowego, ale nawet czołówka polskiej ligi muzycznej nie narzeka na nadmiar pracy. Głównym pracodawcą latem są instytucje publiczne, głównie samorządy, które masowo organizują okolicznościowe imprezy. Problem w tym, że tego typu koncerty są organizowane tylko w weekendy.
- W pozostałe dni tygodnia gramy sporadycznie - przyznaje Olga Golec, menedżer Golec uOrkiestry.
Sławomir Jórasz, współwłaściciel firmy Chaos reprezentującej interesy Myslovitz i grupy Chylińska, zaznacza, że lato to i tak najlepszy sezon. W pozostałych częściach roku prawie nie ma ofert koncertowych.
Koncerty plenerowe mają jedną podstawową zaletę - są dobrze płatne... - Zdarza się, że gramy za 200 proc. tradycyjnej stawki - przyznaje Olga Golec.
... i jedną podstawową wadę - psują rynek. Na koncerty otwarte przychodzi kilka tysięcy widzów, których potem trudno namówić do przyjścia na koncert biletowany.
- Na Zachodzie koncerty gwiazd, za które widz nie musiałby płacić, są nie do pomyślenia - mówi Sławomir Jórasz. - Tam na imprezach plenerowych występują tylko mało znane, lokalne zespoły.
Nawet jeżeli artyści otrzymują podwójne honorarium, muszą kalkulować, że dla tej samej liczby widzów mogliby zagrać kilka koncertów biletowanych, a to byłoby bardziej opłacalne. Dlatego starannie wybierają miejsca otwartych koncertów. Zespół braci Golców gra w plenerze tylko tam, gdzie niedawno występował na zamkniętej imprezie, albo w małych miejscowościach, gdzie zorganizowanie koncertu biletowanego, choćby z uwagi na brak odpowiedniego lokum, byłoby niemożliwe.
Poza sezonem letnim artyści grają koncerty w ramach tras promujących płyty. Ale i to niełatwy sposób na życie. Zespoły ponoszą bowiem część ryzyka związanego z organizacją trasy.
- Koncerty w trasie organizujemy na własną rękę. Nie możemy ich odwołać, nawet jak przyjdzie mało ludzi. A wtedy zespół nie dostaje nic albo prawie nic - tłumaczy Sławomir Jórasz.
Ryzyko związane z koncertami poza trasą koncertową ponoszą organizujące je agencje. Minimalny koszt wynajęcia sali, sprzętu do oświetlenia i nagłośnienia, druku plakatów i biletów oraz zapewnienia ochrony to 15 tys. zł. Honoraria artystów nawet z drugiej ligi sięgają 20 tys. zł. Żeby taka impreza się zbilansowała, organizator musiałby sprzedać tysiąc biletów po 35 zł.
- To jest niemożliwe - mówi Bożena Korczak, współwłaścicielka agencji Krab.
Muzycy narzekają na brak pracy poza sezonem, ale trudno się dziwić, że nie ma chętnych do wyłożenia kilkudziesięciu tysięcy złotych za dwugodzinny koncert.
Olga Golec przyznaje, że organizowaniem biletowanych koncertów zajmują się ostatnio osoby, które znają urzędników podejmujących w przedsiębiorstwach decyzje o wydawaniu środków na tzw. cele socjalne. To tłumaczy, dlaczego zespoły rockowe grają mało poza sezonem letnim. Ich koncertów nie da się sprzedać zakładom pracy.
Kryzys dotyka także najdynamiczniej rozwijającego się w ostatnich latach rodzaju muzyki. Koncertów hiphopowych jest tak wiele, że nawet gwiazdom trudno przyciągnąć dużą widownię. Raperzy grają za niskie stawki - od 3 do 7 tys. zł, ale i tak organizowanie ich koncertów przestaje się opłacać. Zwłaszcza że w mniejszych miastach ceny biletów spadły do kilku złotych.
- Ratunkiem są sponsorzy. Bez ich udziału ten biznes już dawno przestałby się opłacać - mówi Marek Zioło, który organizuje imprezy hiphopowe.
Pomoc sponsorów widać na każdym koncercie. Najbardziej widoczne są browary i firmy telekomunikacyjne. Wydają na koncert do kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Agencji parających się organizowaniem koncertów jest w Polsce kilkadziesiąt, jednak tylko kilka stać na sprowadzenie gwiazd międzynarodowych. Takich imprez w ostatnich latach było kilkadziesiąt, ale i tak Polacy na koncerty topowych gwiazd zwykle muszą jeździć do Pragi albo Berlina. Powodem są koszty. Banki nie chcą kredytować tego typu inwestycji ze względu na duże ryzyko. A w grę wchodzą poważne sumy. Zaproszenie artysty z głośnym nazwiskiem kosztuje kilkaset tysięcy dolarów.
- Organizowanie tego typu imprez to nie jest biznes, lecz hazard. Raz na koncert przychodzą tłumy, a innym razem bilety sprzedają się słabo - mówi Bożena Korczak.
Jak nieoficjalnie wiadomo, honorarium Rolling Stones za koncert w Chorzowie w 1998 roku wyniosło 1 mln USD. Dużo, ale wpływy z biletów były prawie dwa razy wyższe: według naszych wyliczeń, 7,5 mln zł. Tylko że była to impreza przygotowana bardzo profesjonalnie, z szeroko zakrojonymi działaniami marketingowymi i PR.
Dobrze zorganizowany był także niedawny koncert Metalliki w Chorzowie. Agencja Odyssey nieprzypadkowo wybrała na miejsce koncertu Śląsk, a nie Warszawę, bo właśnie tam metal cieszy się największym zainteresowaniem. Amerykański zespół ma w Polsce silną markę, ale na Zachodzie nie należy do gwiazd pierwszej wielkości i jego honoraria nie są wygórowane (około 2 mln zł). Na koncert przyszło 50 tys. osób. Wpływy z biletów (około 5 mln zł) z powodzeniem przerosły koszty honorarium i kilkuset tysięcy złotych kosztów organizacji. Nie zbilansował się za to czerwcowy koncert Lenny`ego Kravitza w Warszawie, na który przyszło tylko 10 tys. osób.
Rentowny jest organizowany przez Polsat w Operze Leśnej w Sopocie festiwal Top Trendy. Głównie dlatego, że organizuje go telewizja, są transmisje i nie ma problemów ze znalezieniem sponsorów. Także w Sopocie swój festiwal zorganizuje TVN, który odkupił prawa od TVP. Szczegółów organizacyjnych jeszcze nie ujawniono, ale można się spodziewać, że jego budżet będzie znacznie niższy niż w poprzednich latach, kiedy dochodził do 6-7 mln zł.
Ryzyko związane z organizowaniem koncertów zniechęca agencje do tego biznesu. Ich właściciele szukają teraz przede wszystkim zleceń od dużych przedsiębiorstw. Zorganizowanie imprezy okolicznościowej dla firmy jest bardziej opłacalne, a przede wszystkim zdecydowanie bardziej bezpieczne.
W lepszej sytuacji są firmy działające w tle sceny klubowej. Imprezy organizują same kluby, które nawet za głośne zagraniczne nazwiska płacą nie więcej niż 5-6 tys. zł za set, czyli dwu-trzygodzinną grę. Polscy didżeje zarabiają średnio 1 tys. zł za wieczór. Joanna Hrudyja, szef programowy warszawskiego klubu Piekarnia, przyznaje jednak, że publiczność przychodzi do klubu nie tyle po to, żeby posłuchać didżeja, lecz żeby się pobawić. To, jaki muzyk gra danego wieczoru, nie ma też większego wpływu na cenę biletu.
Artyści popowi, nawet ci najbogatsi, narzekają na kiepską koniunkturę, ale i tak ich sytuacja jest o niebo lepsza niż artystów grających muzykę poważną. Capella Cracoviensis, prestiżowa krakowska orkiestra, zarabia na jednym koncercie 10-15 tys. zł, co po przemnożeniu przez liczbę koncertów (w najlepszym razie 60) daje 750 tys. zł.
- Dochodowe zagraniczne tournee zdarzają się coraz rzadziej - mówi Stanisław Gałoński, dyrektor zespołu.
To niewiele, biorąc pod uwagę, że w orkiestrze gra 70 muzyków i muszą oni utrzymać dziesięcioosobową administrację - między innymi trzy księgowe!
Stawki Capelli są porównywalne z honorariami duetu skrzypaczek Julita & Paula, który gra popowe wersje przebojów muzyki klasycznej. Dlatego skrzypaczki, które mają jednoosobową administrację w osobie menedżera, świetnie sobie radzą, a Capellę utrzymują krakowianie. Urząd miasta dotuje ją co roku sumą w granicach 2 mln zł. Podobnie jak dwadzieścia innych instytucji kulturalnych, co kosztuje Kraków 43 mln zł rocznie. 14 mln otrzymują organizatorzy imprez; najwięcej - Festiwalu Kultury Żydowskiej (200 tys. zł) i Festiwalu Teatrów Ulicznych (100 tys. zł).


Parki rozrywki:
Niewesoło w miasteczku
Słynny Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w Chorzowie ledwo dyszy i działa tylko dzięki dotacjom samorządu.
- Pieniędzy na utrzymanie parku mam jeszcze najwyżej na dwa miesiące - przyznaje prezes zarządu Zbigniew Widera. - Potem albo dostaniemy dotację, albo przejmie nas wojewoda, chyba że uda się pozyskać inwestora. Prowadzimy rozmowy z kilkoma dużymi firmami zagranicznymi - dodaje szef parku.
600-hektarowy park ciągle jest instytucją państwową i od chwili powstania przed 50 laty utrzymywany był przez państwo. Ten rok jest pierwszym, w którym nie dostał ani grosza, choć obiecywano mu pieniądze zarówno z kasy polskiej, jak i unijnej.
- Spełniamy wszystkie kryteria dla pomocy publicznej i ta zwłoka nie ma żadnego uzasadnienia - twierdzi Widera.
Prowadząc rozmowy z potencjalnymi inwestorami, uregulował kwestie własności gruntu, ma również gotowy projekt przebudowy. W grę wchodzi inwestycja holenderskiej firmy Van der Most, która może wyłożyć do 25 mln euro. Prywatyzacja tego przedsiębiorstwa jest nieunikniona. Żaden prywatny park rozrywki na świecie nie korzysta z państwowych dotacji.
O wiele więcej zamierza wydać spółka budująca w Przybiernowie koło Szczecina park Fantasia. Prace rozpoczęły się w kwietniu.
- To ma być park tematyczny podzielony na dzielnice zabaw - mówi Marcin Bich, prezes Fantasii. - Na 70 hektarach chcemy zbudować pięć z nich o nazwach: Fantasia, Dziki Zachód, Wyspa Karaibska, Dżungla i Świat Juliusza Verne`a. Potem co roku chcemy dobudowywać kolejną dzielnicę: Meksyk, Zaginiony Świat i Miasto Piratów.
Pierwszy etap inwestycji ma kosztować ok. 270 mln zł, z czego 60 proc. to koszt leasingu sprzętu. Resztę spółka chce pozyskać na giełdzie, ale debiut, zapowiadany na czerwiec, opóźnia się. Firma spodziewa się, że park mogłoby odwiedzać rocznie nawet 3,5 mln gości, w tym również Niemcy i Szwedzi. Bilety mają kosztować ok. 50 zł dla dorosłych i 35 dla młodzieży.
Fantasia może mieć jednak poważnego konkurenta: w Kostrzynie, przy granicy polsko-niemieckiej, chce swój park zbudować amerykańska firma ACV International LLC, powiązana z twórcą Gwiezdnych wojen George`em Lucasem.
Rozpoczęcie inwestycji ACV uzależnia od uzyskania zgody na prowadzenie w Kostrzynie kasyna - zgodnie z ustawą nie może ono powstać w miejscowości liczącej mniej niż 50 tys. mieszkańców. Jeśli dojdzie do porozumienia, warta 168 mln dolarów inwestycja rozpocznie się w czerwcu 2005 r. Cały kompleks rozrywkowo-wypoczynkowy zostałby postawiony do końca 2006 r.
ACV nie zamierza poprzestać na Kostrzynie, rozważa także inwestycje w Modlinie pod Warszawą i w okolicach Wrocławia. Centrum w Modlinie ma mieć więcej salonów gier i miejsc hotelowych niż Kostrzyn, a pod Wrocławiem ma być powiązane z dużym centrum handlowym. Jak zapowiada Andrzej Cierzniewski, we wszystkich trzech obiektach główną będzie `ulica cudów`. Mają się tam odbywać pokazy efektów specjalnych wykorzystywanych w filmach Lucasa. Łączna wartość tych inwestycji sięgnie 600-800 mln USD. Obydwaj inwestorzy wyglądają na wiarygodnych. ACV ma kilka parków rozrywki, a w Przybiernowie ruszyły już prace budowlane. Pierwsza część ma zostać oddana w czerwcu 2005 roku. Do gry ma się jeszcze włączyć Gdańsk, który próbuje ściągnąć do siebie słynnego duńskiego operatora parków Tivoli.
Wszystkim tym przymiarkom z dystansu przygląda się Eugeniusz Wiecha, właściciel parku Rabkoland w Rabce.
- Życzę im jak najlepiej, ale nie jestem zbyt wielkim optymistą - mówi. - Ludzi w Polsce nie stać na to, aby wydać kilkaset złotych na rodzinę za kilka godzin zabawy. U mnie wstęp kosztuje złotówkę, a żeton 3 złote i ludzie narzekają, że drogo!
W 2003 r. jeden gość zostawiał w Rabkolandzie średnio 10,21 zł, czyli korzystał z trzech na kilkadziesiąt dostępnych atrakcji parku. Urządzenia w wesołym miasteczku są drogie: ośmioletnia karuzela kosztuje ok. 200 tys. euro (nowa milion), zużywa też straszne ilości prądu. Na samą ropę do agregatów wydaje się majątek.
Najważniejszym problemem wesołych miasteczek jest jednak krótki sezon.
- To jest biznes uzależniony od pogody. Z zasady funkcjonuje tylko w ciepłych miesiącach i w dni bezdeszczowe. Dlatego ten rok jest fatalny - skarży się Wiecha - Naszą specjalnością są wyścigi klozetów, rzecz wyjątkowa w tej części Europy. To wabik dla klienta, bo nie ma szans, aby kiedykolwiek się spłaciły. Jeden klozet, w rzeczywistości pojazd motorowy, kosztuje 15 tys. zł i trzeba go sprowadzić z Nowej Zelandii. Ale wesołe miasteczko musi się czymś wyróżniać i co roku mieć nowości, bo bez nich ludzie nie przyjdą. Dlatego właściciele, zwłaszcza objazdowych miasteczek, wymieniają się między sobą urządzeniami.

Cyrk: profesjonaliści i naciągacze
Nowości musi mieć także cyrk, bo ludzie nie przyjdą dwa razy na ten sam program. W Polsce działa ich prawie 30, ale tylko ok. 20 wyjechało w tym roku w trasę.
- Koszty utrzymania są ogromne, a frekwencja spada z roku na rok - mówi Ewa Zalewska, właścicielka Cyrku Zalewski, jednego z największych w Polsce.
Z powodu braku widzów codziennie musimy zmieniać miejsce pobytu. To mordercza praca, bo nasz tabor to 15 tirów, w których mieszczą się sprzęt, zwierzęta i artyści - podkreśla. - Tylko w największych miastach zbierzemy widownię na dwa dni. Objazdowy namiot cyrku Zalewski może pomieścić 1600 widzów.
Zdaniem Zalewskiej, cyrkowi w Polsce grozi zagłada, w dużej mierze wynikająca ze złych przepisów. - Musimy spełniać te same normy co firmy transportowe czy handlarze zwierzętami. A uzyskanie pozwolenia na pracę dla zagranicznego artysty to już zupełny koszmar - skarży się szefowa.
Tymczasem bez nowych numerów w ogóle można sobie darować prowadzenie cyrku, a artystów Polaków po prostu nie ma. Słynna szkoła cyrkowa w Julinku nie istnieje, nowi adepci nie mają się gdzie kształcić.
- Cyrk w Polsce nie jest sztuką popularną, uważany jest za coś gorszego. Zupełnie inaczej niż na świecie, gdzie otrzymuje państwowe dotacje - zauważa Zalewska. Przyznaje jednak, że na tę opinię zapracowały same cyrki.
- Tylko dwa, nasz i Korona (prowadzony przez jej siostrę Lidię Król), to cyrki z prawdziwego zdarzenia, z wysokim poziomem programu. Poza tym są jeszcze 3-4 duże namioty, ale znacznie słabsze programowo - twierdzi Ewa Zalewska.
Zapotrzebowanie na sztukę tego typu spadło, ale jest wystarczające, żeby utrzymać kilka cyrków. Reszta będzie musiała zniknąć.

Teatr: Na dotacjach
Zdecydowanie najtrudniej jest zarobić pieniądze teatrom. Od kilku lat systematycznie spada frekwencja, a wraz z nią wpływy wszystkich scen w Polsce. I nie ma chyba takiego teatru, który nie wyciągałby ręki po publiczne pieniądze. Dotyczy to również tych scen, które grają wyłącznie przedstawienia na całym świecie dochodowe, czyli musicale i farsy - jak choćby warszawskie Kwadrat i Komedia. W przypadku tego ostatniego budżet miasta finansuje około połowy kosztów utrzymania teatru i jedną premierę rocznie, choć scena jest jedną z największych w Polsce, ma prawie 500 miejsc i w zasadzie powinna na siebie zarabiać.
Mała pojemność widowni to jeden z głównych powodów, dla których komercyjne sztuki mają marne szanse na zrobienie pieniędzy. Na świecie nie gra się takich przedstawień w salach mniejszych niż tysiąc miejsc, nasz Kwadrat dysponuje 170-miejscową widownią przerobioną z sali konferencyjnej. Spektakle idą przy nadkompletach widowni, ale nawet zapchanie wszystkich przejść między fotelami nie przynosi zysku. A Kwadrat to rekordzista w skali kraju - jego wpływy wynoszą ok. 3 mln zł rocznie.
- W dodatku, jak zauważa dyrektor teatru Wybrzeże Maciej Nowak, panuje ciągle przekonanie, że wszystko, co wystawia się w teatrze, to sztuka wysoka, i nie oddziela się rozrywki, która powinna się sama utrzymać, od teatru artystycznego, wymagającego dotowania. Dlatego po komercyjne przedstawienia sięgają nawet najbardziej renomowane teatry, jak choćby Powszechny w Warszawie, który od grudnia ubiegłego roku ma w repertuarze brytyjską farsę Czego nie widać. Powszechny to scena dotowana przez warszawski samorząd, tak więc dotowana jest i ta sztuka. A na świecie zarabia się na niej miliony: kiedy w 1984 r. Czego nie widać wystawiono na Broadwayu, zarobiła w ciągu jedenastu miesięcy ponad 6 mln dolarów, a po wznowieniu w 2001 r. kolejne 14 mln dolarów.
Potrzebę zebrania jak największej widowni najlepiej zrozumiała dyrektor Opery Dolnośląskiej Ewa Michnik, od 1997 r. wystawiająca we Wrocławiu wielkie widowiska operowe w olbrzymiej Hali Ludowej i w plenerze. Jeden spektakl ogląda 4-5 tysięcy widzów. Pierwsze z serii widowisk, Aida Verdiego, wzbudziła sporo kontrowersji: setki statystów, olbrzymie dekoracje i słynne wielbłądy na scenie wywołały komentarze, że ze szlachetnej sztuki operowej robi się jarmarczne widowisko. Jednak pomysł chwycił i kolejne przedstawienia były przyjmowane coraz życzliwiej, a ostatniemu projektowi - wystawieniu wagnerowskiej tetralogii Pierścień Nibelunga - kibicuje już cała Polska. Pierwsza część, Złoto Renu, sprzedała się do ostatniego miejsca i dla wielu chętnych go zabrakło. Na 15 tys. widzów jedną trzecią stanowili turyści zagraniczni, którzy specjalnie po to przyjechali do Wrocławia. Inny ubiegłoroczny projekt Ewy Michnik - Giocondę Ponchiellego wystawioną na scenie pływającej po Odrze przy Ostrowie Tumskim - obejrzało ok. 50 tys. osób, z czego 30 tys. kupiło bilety.
Produkcja takiego widowiska jest oczywiście kosztowna, budżet Giocondy z pewnością przekroczył milion złotych, ale kierownictwo teatru nie chce ujawniać zbyt wielu szczegółów. Ewa Michnik przyjęła założenie, że 80 proc. kosztów muszą pokryć wpływy z biletów i sponsorzy. Janusz Słoniowski, wicedyrektor opery ds. administracyjnych, przyznał, że na megaprodukcje opera wydaje około pół miliona złotych, od miasta na dzieło Ponchiellego dostała 230 tys. zł, a resztę dali sponsorzy - KGHM i Odratrans. Do Złota Renu dołożyły się nawet ministerstwa edukacji dolnej Saksonii i Instytut Goethego.
- Pani Ewa Michnik umie pozyskiwać sponsorów, nam się to nie udaje - ubolewa Aleksander Sobiszewski, dyrektor wrocławskiego Teatru Pantomimy, który po śmierci swego twórcy Henryka Tomaszewskiego przeżywa trudne chwile. - Sponsor pójdzie tam, gdzie jest głośne wydarzenie, zwyczajny spektakl teatralny, nawet bardzo dobry, nie jest dla niego atrakcyjny. My możemy zaoferować mu banner przed teatrem i wzmianki w programie, a to za mało - dodaje Sobiszewski.
Zespół nigdy nie miał własnego teatru, gra na wynajmowanych scenach i ma spore kłopoty z zapełnieniem widowni, choć jako jedyny w Polsce i jeden z nielicznych w Europie uprawia ten gatunek sztuki i ma wyrobioną od lat markę. - Ludzie coraz mniej chętnie oglądają przedstawienia trudne w odbiorze, takie jak nasze - przyznaje dyrektor Pantomimy - dlatego od pewnego czasu myślimy o wyprodukowaniu czegoś bardziej `komercyjnego`, najprawdopodobniej bajki dla dzieci. Sobiszewski zamierza wykorzystać również potencjał pedagogiczny, jaki ma zespół. - Jesienią rozpoczniemy działalność edukacyjną, przy okazji Dni Tomaszewskiego zorganizujemy otwarte warsztaty pantomimy - zapowiada.

Kabaret: Duży popyt, niskie koszty
Najmniej problemów z rentownością mają chyba kabarety. Jest tylko warunek: muszą być popularne. - Nie ukrywam, że najlepszym na to sposobem jest obecność w telewizji, a zwłaszcza własny program - przyznaje Wojciech Orszulak z Kabaretu Moralnego Niepokoju. - Nasz zespół mógłby przez okrągły rok dawać po dwa przestawienia dziennie, bo ofert mamy znacznie więcej, niż możemy przyjąć.
Ta komfortowa sytuacja dotyczy oczywiście tylko najlepszych kabaretów. Takich zespołów, które zawsze sobie poradzą, jest w Polsce, jego zdaniem, około dziesięciu. Kolejnych dwadzieścia młodych kabaretów musi jeszcze przejść barierę szerokiej popularności. Dobra marka pozwala już na wieloletnią egzystencję, czego najlepszym dowodem jest kabaret Elita, obchodzący właśnie 35-lecie istnienia. Wieloletnia popularność owocuje teraz zaproszeniami na występy zagraniczne, gdzie Polonia ustawia się w długie kolejki po bilety.
Kabaret satyryczny to najbardziej mobilny i najłatwiejszy organizacyjnie gatunek show-biznesu. - Nasze całe wyposażenie mieści się w trzech walizkach, a na scenie potrzebujemy tylko kilku krzeseł, stolika i mikrofonów ze statywami - mówi Orszulak. - A jesteśmy jednym z najliczniejszych kabaretów w Polsce, bo siedmioosobowym - dodaje.
Ta `łatwość obsługi` i niewielkie wymagania również co do rozmiarów sceny sprawiają, że kabarety są mile widzianym gościem na wielu imprezach firmowych. Zazwyczaj stawiają tylko jeden warunek - nie będą występować w czasie przeznaczonym na konsumpcję.
Najprostszym wytłumaczeniem słabości polskiego biznesu rozrywkowego jest mała siła nabywcza polskich konsumentów. Mimo szybkiego wzrostu gospodarczego liczba osób, które nie mają problemów z zaspokojeniem swoich podstawowych potrzeb, ciągle jest ograniczona. Trudno się zatem dziwić, że Polacy mało wydają na rozrywkę. Według danych GUS, statystyczny Polak wydaje na kino i teatr nieco ponad 10 zł rocznie. To tłumaczy zapaść w branży i fakt, że w czterdziestomilionowym kraju ciągle nie ma ani jednego nowoczesnego parku rozrywki. W podobny sposób skutki recesji odczuwają inne branże związane z rozrywką, na przykład sport. Mizerię finansową widać na prawie każdym polskim stadionie.
Z drugiej strony nawet w tych trudnych warunkach firmy działające profesjonalnie mogą przynosić zyski. Podobnie jak ci, którzy potrafią rozwijać ofertę przy niskim poziomie kosztów.
Inwestycje w parki rozrywki w Przybiernowie i Kostrzynie mogą zwiastować poprawę koniunktury. Jeżeli utrzyma się hossa na rynku kinowym, za kilka miesięcy reżyserzy i producenci filmów nie będą już mieli takich problemów jak teraz, kiedy nie mogą domknąć budżetów. A gdyby jeszcze park Fantasia zadebiutował obok sieci kin na warszawskim parkiecie? Może nie od razu byłoby lepiej, ale za to weselej!

Bariera finansowa
Struktura kosztów koncertu polskiej gwiazdy muzyki pop w tys. zł.

Klub na 500 osób - 3
Oświetlenie - 3
Nagłośnienie - 4
Ochrona - 1
Produkcja i dystrybucja biletów - 3
Honorarium dla zespołu - 30
Razem - 44
Źródło: agencje koncertowe

Wysokie honoraria
Stawki koncertowe ( tys. zł.)

Ich Troje - 50-80
Golec uOrkiestra - 40-50
Maanam - 43
Stachursky - 35
Blue Cafe - 35
Perfect - 35
Łzy - 30
Kayah - 30
Źródło: organizatorzy koncertów

Polski show-biznes
Silne strony: Dobry poziom czołowych artystów
Doświadczenie w kooperacji z producentami zagranicznymi
Dobre zaplecze techniczne w niektórych sektorach

Słabe strony:
Niski stopień profesjonalizmu w marketingu, promocji, finansach
Uzależnienie od dotacji
Brak infrastruktury (sale, stadiony, urządzenia w parkach rozrywki etc.)
Słabość kapitałowa polskich wytwórni muzycznych/filmowych
Niski profesjonalizm organizatorów imprez masowych
Ogromna szara i czarna strefa
Brak impresariów i profesjonalnych producentów filmowych

Szanse:
Wzrost siły nabywczej Polaków
Napływ inwestycji z zagranicy
Samorządy skłonne do finansowania imprez
Wzrost liczby turystów
Wyż demograficzny
Ograniczanie zasięgu piractwa

Zagrożenia:
Brak nawyku korzystania z rozrywki
Relatywnie wysokie ceny biletów
Konkurencyjna oferta internetu
Marginalizacja firm lokalnych przez światowych potentatów
Wycofywanie się sponsorów instytucjonalnych (telewizja publiczna, Ministerstwo Kultury, korporacje)
Ucieczka gwiazd estrady, filmu, muzyki na Zachód
Brak nowej ustawy o kinematografii

Spada zainteresowanie Melpomeną

TeatryLiczba
instytucji

Przedstawienia i koncerty
Widownia (w tys.)

2000

2002

dramatyczne

91

21,4/4143

20,3/3769

lalkowe

26

8,3/1379

7,2/1117

opery

9

1,1/664

1,0/638

operetki

12

1,6/760

1,5/643

filharmonie, orkiestry, chóry

39

17,4/3167

15,9/3302


Źródło: GUS