Gdyby zaczęła się bessa...

Gdyby zaczęła się bessa...

Dodano:   /  Zmieniono: 
Niektórzy analitycy przewidują, że wkrótce WIG 20 spadnie do 1450 pkt. Warto wiedzieć, co oznaczałoby to dla gospodarki
Załamanie na giełdzie może nastąpić szybciej, niż dotychczas przewidywano. - Hossa się kończy - mówi Piotr Kuczyński, główny ekonomista Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej. - Rynek rósł ponad dwa lata, bo inwestorzy zagraniczni wiedzieli, że wejście Polski do Unii Europejskiej zwiększy zainteresowanie naszym regionem. Teraz przyszedł czas na realizację zysków.
Analitycy WGI przewidują, że w 2005 roku WIG 20 może spaść nawet do 1450 pkt, a więc o 20 proc. Podobnego zdania byli już na początku roku Krzysztof Borowski z IDM Kredyt Banku i Piotr Banasik z BM Banku BPH.
- Zarówno w wypadku bessy, jak i hossy występują dwie fazy: racjonalna i nieracjonalna. W wypadku długotrwałych wzrostów ostatnia faza jest fazą chciwości. Mieliśmy z nią do czynienia pod koniec ubiegłego roku - mówi Kuczyński.
- Ceny akcji rosły, bo spółki miały coraz lepsze wyniki. Nikt nie zastanawiał się nad tym, że w tym roku dynamika zysków będzie spadała - dodaje.
Spadek indeksu oznaczałby nie tylko zmniejszenie się aktywów inwestorów, ale również sygnalizowałby nadchodzące spowolnienie gospodarcze, a w konsekwencji pogorszenie się sytuacji spółek. Skala problemów zależałaby jednak od charakteru przeceny. Gdyby nastąpiła w ciągu tygodnia, reperkusje byłyby poważne. - Część inwestorów zamiast podejmować racjonalnie decyzje, starałaby się ograniczać straty, sprzedając akcje, a to nakręciłoby spiralę i spowodowało dalszą przecenę - mówi Mateusz Walczak z Merrill Lynch International. - W takim wypadku największy uszczerbek w portfelu odczuliby spekulujący krótkoterminowo, ponieważ oni nie odwzorowują indeksu, tylko inwestują w wybrane spółki. Przy spadku WIG-u o 20 proc. przecena poszczególnych akcji mogłaby być dużo większa, a straty szczególnie odczuwalne - dodaje specjalista Merrill Lynch.
- Spadek indeksów to spadek aktywów nie tylko bezpośrednich inwestorów, których ostatnio przybywa, ale również klientów funduszy inwestycyjnych - przyznaje Marek Zuber, główny ekonomista DM TMS Brokers. - A spadek aktywów w gospodarstwach domowych przekłada się na zmniejszenie skłonności do konsumpcji. Wprawdzie w Polsce konsumpcja nie stanowi 2/3 PKB jak w Stanach Zjednoczonych, ale jej zmniejszenie też ujemnie odbiłoby się na gospodarce - dodaje.

DejA’ vu
Analityk Open Finance Bartosz Dietrich podkreśla, że koniunktura na rynku akcji wpływa bezpośrednio na klimat gospodarczy. Według niego, tę zależność pokazuje najlepiej sytuacja z lat 2000-2002, gdy na warszawskim parkiecie królował trend spadkowy. - Nie najlepiej wiodło się naszej gospodarce. Spadała produkcja, pogarszało się saldo obrotów bieżących, rosło bezrobocie. Zła sytuacja gospodarcza widoczna była w wynikach finansowych firm, a co za tym idzie, w wycenie akcji spółek notowanych na giełdzie - przypomina Bartosz Dietrich.
Jego zdaniem, gwałtowne spadki na giełdzie i odwrót krótkoterminowego kapitału zagranicznego skutkowałyby ucieczką od złotego, a więc deprecjacją naszej waluty. - Wyhamowanie gospodarki wiązałoby się z problemami budżetowymi. Wzrosłoby więc ryzyko związane z papierami skarbowymi. Część inwestorów na pewno wyprzedawałaby obligacje, a to również przyczyniałoby się do spadku wartości złotego - przyznaje Marek Zuber.
Nieco inaczej patrzy na to Mateusz Walczak. - Złoty nie jest bardzo mocno skorelowany z giełdą, ponieważ inwestorzy zagraniczni znacznie częściej kupują polskie obligacje niż akcje. Ewentualna przecena na giełdzie nie powinna mieć większego przełożenia na wartość obligacji - twierdzi Walczak. - Należy jednak brać pod uwagę, że krach może zachęcić inwestorów zagranicznych do wycofania kapitału z Polski. Wówczas oczywiście pieniądze te zostałyby zamienione na inne waluty, przyczyniając się do osłabienia złotego - dodaje.
Skutki deprecjacji złotego są oczywiste. - W krótkim terminie pogorszyłby się polski bilans płatniczy, a w dłuższym - wzrosłyby koszty działalności przedsiębiorstw importujących np. surowce z zagranicy - tłumaczy Bartosz Dietrich.
Na załamaniu na parkiecie stracić może również sama Giełda Papierów Wartościowych. - Dłużej utrzymujący się spadek indeksów giełdowych przy wyraźnie niższych od przeciętnych obrotach prowadziłby do marginalizacji warszawskiej GPW. Oznacza to, że sama giełda jako spółka byłaby również mniej warta, co ma niebagatelne znaczenie ze względu na plany jej sprywatyzowania - podkreśla Stanisław Wilczyński z Allfinance Polska.

Wielcy przegrani
Pogorszenie si koniunktury mogłoby zahamować dopływ nowych spółek na parkiet. - Mogłoby, ponieważ w zdrowej gospodarce spadek indeksów nie musi się bezpośrednio przekładać na spadek zainteresowania giełdą nowych podmiotów - mówi Stanisław Wilczyński. - Zawsze mogą się znaleźć rodzynki, dla których ważne są przede wszystkim rozpoznawalność marki i nobilitacja, a nie tylko kapitał - wyjaśnia.
Nie ma jednak wątpliwości, że na pewno doszłoby do zahamowania nowych emisji, zwłaszcza z prawem poboru, ponieważ spółki musiałyby wyceniać kolejne papiery bardzo nisko. - Oferowanie tańszych akcji wpłynęłoby na dalszy rozwój spółek oraz postrzeganie przez firmy kooperujące i banki. Te ostatnie wprawdzie głównie patrzą na standing finansowy, ale wartość rynkowa też jest dla nich istotna - twierdzi Zuber.
Wśród spółek, które wskutek załamania na rynku musiałyby zrezygnować z debiutu, byłyby i te należące do skarbu państwa. - Bessa będzie oznaczać mniejsze dochody dla budżetu. Problemy mogą się już zacząć przy pierwszej ofercie, która sprzedawałaby się z dużą redukcją kupna, ale bezpośrednio po debiucie akcje zaczęłyby tanieć. Spadek giełdy o 20 proc. oznaczałby, że resort musiałby wyceniać kolejne spółki jeszcze niżej, ponieważ rynek w takich sytuacjach zawsze przewiduje, że może być coraz gorzej - tłumaczy Piotr Kuczyński.
Do wielkich przegranych dołączyłyby fundusze. - Spadek giełdy o 20 proc. to przede wszystkim spadek wartości jednostek rozliczeniowych OFE. Przy dzisiejszej średniej alokacji funduszy emerytalnych w warszawską giełdę wynoszącą blisko 1/3 posiadanych aktywów 20-proc. spadek WIG skutkowałby sporą przeceną jednostek - zauważa Mateusz Walczak. - A z tych inwestycji wycofać pieniędzy nie można, bo przynależność jest obligatoryjna. Nie ma też co liczyć na zmianę funduszu, bo rozpiętość między najlepszym i najgorszym jest niewielka - dodaje Stanisław Wilczyński.
W gorszej sytuacji będą również fundusze inwestycyjne. - Prawdopodobnie zmniejszą się im aktywa, które mają w zarządzaniu, i to nie tylko na skutek spadku wyceny giełdowej, ale również na skutek umorzeń. Tylko dobrze zarządzane mają szansę utrzymać globalne aktywa, bo część klientów mogłaby przenieść oszczędności z funduszy akcyjnych i zrównoważonych do obligacyjnych i rynku pieniężnego - zauważa Stanisław Wilczyński.

Wielcy wygrani
Na załamaniu giełdy na pewno nie stracą banki. Nie oznacza to jednak, że zyskają ich klienci. Zdaniem Stanisława Wilczyńskiego, rola banków w polskiej gospodarce jest nadmierna, a w wypadku bessy jeszcze wzrośnie. - Skromni nabywcy akcji PKO BP czy TVN wycofywaliby się z tych inwestycji i przenosiliby oszczędności na lokaty.
Rosłyby nie tylko depozyty, ale i portfel kredytowy. - Spółki borykające się z problemami musiałyby szukać kapitału poza giełdą: w bankach i funduszach typu private equity - mówi Stanisław Wilczyński. - W Polsce private equity nie cieszy się dużym zainteresowaniem. Napływ do nich nowych klientów poszukujących kapitału i wzrost roli funduszy w gospodarce byłyby zdrowymi objawami.
Największym powodzeniem wśród kredytobiorców cieszyłyby się banki.
- Automatyczna poprawa ich pozycji mogłaby oznaczać osłabienie motywacji do poprawiania usług - podkreśla Stanisław Wilczyński. - Banki już dyktują często jednostronne warunki przy udzielaniu kredytów.

Dylematy RPP
Na spadek giełdy Rada Polityki Pieniężnej nie będzie reagowała - w tym wypadku analitycy są jednomyślni. - Celem RPP jest utrzymanie inflacji w ustalonym przedziale, a nie wspomaganie wyceny spółek - podkreśla Mateusz Walczak. Piotr Kuczyński dodaje, że nawet Alan Greenspan zastrzega, że wspomaganie indeksów nie jest zadaniem amerykańskiego odpowiednika RPP. Zaznacza jednak, że Rada podjęłaby stosowne kroki, gdyby uznała, że gospodarka naprawdę hamuje.
- Rada analizuje sytuację gospodarczą, wskaźniki GUS. Jeżeli stwierdzi, że sytuacja staje się trudniejsza, będzie się starała pobudzić gospodarkę. Działania te mogą się zbiec ze spadkiem inflacji, który jest przewidywany już pod koniec II kwartału. Gdyby wszystkie czynniki, czyli dekoniunktura, spowolnienie gospodarcze i spadek inflacji, nałożyły się, byłby pretekst do obniżki stóp procentowych - twierdzi Wilczyński.
Wśród specjalistów nie ma jednomyślności co do dalszej sytuacji na parkiecie. Jedni uważają, że spadek indeksów o 20 proc. jest możliwy jeszcze w tym kwartale, inni sądzą, że pogorszenie koniunktury nastąpi za kilka miesięcy, ale krachu nie będzie. Marek Zuber podkreśla, że zawsze są możliwe kilkuprocentowe spadki indeksów wywołane przez kapitał spekulacyjny. Twierdzi więc, że duży spadek jest mało prawdopodobny, choć przyznaje, że dane dotyczące gospodarki są gorsze. Z kolei Mateusz Walczak wierzy w siłę OFE i funduszy inwestycyjdynych, które są największymi rozgrywającymi na parkiecie i przy stale rosnących aktywach część swych inwestycji muszą alokować na polskiej giełdzie.
Jak będzie - nie wiadomo, trzeba jednak mieć świadomość, że GPW stała się istotnym elementem gospodarki i dekoniunktura może się odbić na pozostałych jej obszarach.