Róże na pustyni

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nie ma się co oszukiwać i żywić fałszywą nadzieję: dysproporcje w rozwoju gospodarczym między najbogatszymi i najuboższymi regionami Polski nie znikną. Te drugie jeszcze długo pozostaną biznesowymi pustyniami, na których z rzadka tylko zauważyć można oazy. A w nich róże - firmy, dzięki którym gospodarczy krajobraz nie składa się wyłącznie z wydm. I o te róże warto dbać
Ziemia niskiej jakości, słabo rozwinięty przemysł, brak infrastruktury, rynku i kapitału... Polska B. Niektórzy się obrażają na to określenie, ale przecież nie ma ono na celu ośmieszenia, tylko pokazanie, że w naszym kraju są regiony, w których, przynajmniej teoretycznie, żaden nowoczesny biznes nie może się udać. Wielu bezrobotnych pozostaje bez pracy od kilku do niekiedy nawet kilkunastu lat.
BusinessWeek, na podstawie danych Głównego Urzędu Statystycznego, wyodrębnił kilka obszarów (w oficjalnej nomenklaturze: podregionów skupiających kilka powiatów danego województwa) o najniższym w Polsce produkcie krajowym brutto i najwyższym poziomie bezrobocia. Postanowiliśmy sprawdzić, czy życie gospodarcze naprawdę tam zamarło. Wierzyliśmy, że nie.

Daleka droga
- Sytuacja gospodarcza w Polsce B zmienia się na korzyść, ale bardzo wolno. Sądzę, że musi upłynąć nie mniej niż dziesięć lat, zanim najsłabsze regiony zbliżą się do reszty kraju - ocenia Arkadiusz Etryk, wiceprezes zarządu Raiffeisen Bank. Jego opinię potwierdza prezes firmy Doradztwo Gospodarcze DGA SA Andrzej Głowacki: - To jest tak jak z gonieniem przez Polskę krajów Unii Europejskiej; wciąż jesteśmy daleko w tyle, a dystans maleje bardzo powoli. Zdaniem Jana Bierżyńskiego, prokurenta w firmie meblarskiej MTI-Furninova Polska, rozwój przedsiębiorczości powstrzymywany jest przez brak lokalnego rynku. Duzi łatwo znajdą zbyt. Mali muszą szukać klientów na swojej ulicy. Ale jak to zrobić, gdy ci nie mają pieniędzy i realizują jedynie podstawowe potrzeby?
Poza tym firmom działającym na terenach o wysokim poziomie bezrobocia często brakuje pracowników. Jednym po prostu się nie chce pracować, innym się wydaje, że praca została im dana na zawsze, i jakby nie zauważają tego, że właścicielowi bardziej się opłaca ich zwolnić - jeśli nie spełniają jego oczekiwań - niż utrzymywać wbrew ekonomicznemu sensowi.

Ożywczy wiatr
Jednak ci sami przedsiębiorcy, którzy widzą to, co na pustyniach dzieje się złego, są też w stanie dostrzec pozytywne zjawiska i się nimi cieszyć. - Niektórzy próbują. Raz im się uda, kiedy indziej nie, ale wciąż szukają. Zaczynają działać prawa rynku. W Kętrzynie pojawił się sklep z roślinami ogrodowymi, wkrótce drugi - konkurencyjny... Przydrożne parkingi wyrastają jak grzyby po deszczu - z restauracyjkami, oczkami wodnymi, miejscami do wędkowania - cieszy się Jan Bierżyński.
Przewłoka, 6 km od Parczewa na Lubelszczyźnie. Ojciec i syn Baryccy prowadzą Zakład Przetwórstwa Ziemniaczanego B.E.S.T. Roczna wartość produkcji - 4,5 mln zł, ponad 50 proc. w eksporcie na Wschód. W sezonie pracuje tu 35 osób. Wahania kursów i zmienne kwoty produkcji prowadzą do tego, że w jednym roku zarabiają 1 mln zł, a w następnym są na krawędzi opłacalności.
Firma jest nieduża. Modernizuje się stałe, choć powoli. Właściciele są ostrożni. By rozwijać B.E.S.T. na ściśle regulowanym rynku skrobi, trzeba albo przejmować inne firmy z ich kwotami produkcyjnymi, albo pogłębiać przetwarzanie. To wymaga kapitału. - Nie stać nas na wdrożenie nowych technologii - mówi Bartłomiej Barycki. Prawdziwa inwestycja wymagałaby 2 mln zł, więc próbują taniej. Ale szczerze mówiąc, firma Baryckich, jedyny producent skrobi na ścianie wschodniej, bardziej może być celem do przejęcia niż aktywnym graczem na rynku.
Włodawa. Firma Bioplant ma kilku właścicieli, szefem jest Jan Bornus. Zaczynał z żoną od handlu środkami ochrony roślin. Teraz, przy obrotach 35 mln zł, pośredniczy w handlu artykułami i produktami rolniczymi. Jęczmień browarniczy, buraki cukrowe. Zaczynają się specjalizować w materiale siewnym.
Bornus ma udziały w Bioplancie, a ten - w 1600-hektarowym gospodarstwie rolnym w Tarnawatce. - Rolnicy wiedzą, że sami je prowadzimy, to zwiększa naszą wiarygodność.
Drogą do rozwoju sprzedaży jest doradztwo. Czy przedsiębiorstwo jest nowoczesne?
- Jest. W podejściu do klientów. Uwzględnia ich możliwości finansowe, dobrze doradza, nie wpędza w koszty, obsługa jest kompleksowa - odpowiada Jan Bornus. I wspomina, że powoli dojrzewa myśl o połączeniu podobnych firm w większą sieć handlowo-usługową.
Tomaszów Lubelski. Zbudowanie silnej firmy w 20-tysięcznym mieście to nie lada sztuka. Udało się to dwóm spokrewnionym z sobą małżeństwom: Alicji i Marianowi Działom oraz Ewie i Zbigniewowi (brat Alicji) Szycherom. Zaczynali skromnie od handlu napojami, w dodatku nie mając większego pojęcia o biznesie. Szybko się wyedukowali i wyspecjalizowali, dzieląc się zadaniami: panie zajęły się rachunkowością, kadrami i marketingiem, panowie - inwestycjami, finansami i kontaktami z urzędami. Dziś firma Mazex to liczący się w regionie dystrybutor artykułów spożywczych z katalogiem produktów liczącym 4000 pozycji, rozbudowanym pionem handlowym i transportowym, współpracujący z kilkudziesięcioma sklepami w całym regionie. Zatrudnia 75 pracowników, nie licząc rzeszy utrzymujących się z prowizji akwizytorów.
Opisane firmy to jeszcze nie są róże. Ale kto wie, może jutro się nimi staną?

Krople wody
Choć doganianie reszty Polski przez regiony słabsze gospodarczo potrwa długo, nie ulega wątpliwości, że należy je kontynuować. Na dzisiejszej pustyni musi zakwitnąć jak najwięcej róż. Rolą władz państwa i regionów jest wspieranie edukacji i rozwoju infrastruktury.
Zasiewy trzeba jednak pielęgnować. Co jest niezbędne do szybkiego wzrostu?
Andrzej Głowacki nie ma wątpliwości: know-how i kapitał. Jego firma jest jedną z tych, które zajmują się doradztwem gospodarczym, także w regionach najsłabszych gospodarczo. Obecnie realizowane są trzy rodzaje programów doradczych. Pierwszy polega na zdefiniowaniu potrzeb danego rynku i przekwalifikowaniu bezrobotnych zgodnie z tymi potrzebami. - Ostatni duży projekt, jaki realizowaliśmy, to 1500 przeszkolonych, z czego 30-40 proc. znalazło pracę. To dobry wynik - uważa Głowacki.
Inny program obejmuje osoby od wielu lat bezrobotne. Doradcy uczą ich prowadzenia działalności gospodarczej i pomagają w stawianiu pierwszych biznesowych kroków w miniinkubatorach.
Trzeci program to klasyczna pomoc w podjęciu działalności gospodarczej: szkolenia z podstawowych technik biznesowych, których absolwenci mogą się ubiegać o mikropożyczki.
- Wszystkie programy finansowane są przez Unię Europejską - zaznacza Andrzej Głowacki.
Rynek tego typu usług doradczych w Polsce dopiero się zaczyna rozwijać. Jego wartość szacuje się obecnie na 250 - 300 mln euro. Jak mała jest to suma, świadczy to, że na rynku niemieckim do wzięcia jest... 12 mld euro. Inna sprawa, że u nas nawet ta skromna kwota nie zawsze znajduje chętnych.
Na pomoc mogą liczyć nie tylko ci, którzy dopiero się uczą prowadzenia biznesu, ale też przedsiębiorcy, którzy szukają środków na rozwój. - Działalność w regionach wschodniej Polski to jeden z naszych najważniejszych celów - mówi Arkadiusz Etryk. - Oddziały Raiffeisen Bank już od dawna działają w Lublinie, Białymstoku czy Rzeszowie. Przedsiębiorców z tych terenów nie traktujemy inaczej niż ich kolegów z innych części Polski. Współpracujemy z wieloma firmami, analizujemy ich sytuację finansową według standardowych procedur. Nie stosujemy żadnych ratingów czy tajnych systemów ocen - dodaje.
Raiffeisen deleguje decyzje kredytowe na lokalne oddziały. To ułatwia procedury. - Bardzo aktywnie działamy na rynku małych i średnich przedsiębiorstw, które korzystają nie tylko z kredytów, ale też usług faktoringowych i leasingowych - dodaje Arkadiusz Etryk, zaznaczając jednak, że charakterystyczną cechą przedsiębiorców jest ostrożność w korzystaniu z dostępnego kapitału i niechęć do zapożyczania się na duże kwoty. Potwierdzają to przedstawiciele innych banków. A prezes Spomleku z Radzynia Podlaskiego Szczepan Skomra zauważa, że jeśli firma jest silna, dynamiczna, banki wręcz o nią zabiegają. Trudniej jest mniejszym, zwłaszcza tym, którzy nie dysponują dużym kapitałem. Jednak i one mogą sobie poradzić. Zdarza się, że w uzyskaniu kredytu pomagają duzi, jeśli są zainteresowani rozwojem kooperującego z nimi przedsiębiorstwa. Ale na problemy z finansowaniem, nawet wydawałoby się w oczywistych sytuacjach, skarżą się też Bornus z Włodawy i Boryccy z Przewłoki.

Powolny wzrost
Morąg, zdaniem Jana Bierżyńskiego, ma najtańszą na Warmii i Mazurach siłę roboczą. Pasłęk i Orneta zyskałyby wiele, gdyby wyremontowano wiadukty na przebiegających przez nie drogach - skróciłby się wtedy ruch tranzytowy z portów Trójmiasta na Wschód.
Ustrzyki Dolne mają wciąż niewykorzystany potencjał: znakomite położenie w Bieszczadach i atrakcyjność turystyczna. Unormowanie reguł współpracy przygranicznej z Ukrainą czy okręgiem kaliningradzkim dałoby uczciwy zarobek wielu ludziom, którzy dziś trudnią się szmuglem. Przykłady szans można mnożyć, podobnie jak pomysły, które sprawiły, że ktoś odkrył żyłę złota tam, gdzie nie spodziewano się nawet garści kamieni. Jak choćby bezrobotne małżeństwo spod Kętrzyna, które kiedyś, słysząc narzekania menedżera, że musi sprowadzać kartony do pakowania towaru aż z Łomianek pod Warszawą, w kilka tygodni przystosowało do produkcji upadający warsztat mechaniczny. Dziś ta firma jest jednym z największych w regionie producentów opakowań tekturowych...




Gdzie szukaliśmy

 proc. przeciętnego PKB dla Polski 2003 r.
poziom bezrobocia 2004 r.
podregion ełcki58,634,7
chełmsko-zamojski6019,3
bialskopodlaski60,619
krośnieńsko-przemyski64,721,4
łomżyński65,318,8
radomski71,926,4

Dane w proc.

Róża zakwitnie
Wewnętrzne czynniki sukcesu firmy
- charyzmatyczny lider
- dynamizm działania
- pracowita załoga

Na styku ze światem zewnętrznym:
- zdolność pozyskania kapitału
- życzliwość samorządów
- zdobycie rynków zagranicznych


Róża pierwsza:
MTI-Furninova Kętrzyn

Mazurska oaza
Na tle pogrążonego w bezładzie i marazmie podregionu ełckiego Kętrzyn jawi się jak tętniąca życiem oaza. - Działa u nas kilka silnych firm zatrudniających kilka tysięcy osób. Ale wiem, że gdzie indziej, nawet bardzo blisko, sytuacja wygląda o wiele gorzej - mówi prokurent w firmie Jan Bierzyński.
Wszystko zaczęło się dziesięć lat temu, gdy lokalny przedsiębiorca Eustachiusz Bałanda założył firmę kooperującą ze Spółdzielnią Meblarską "Reszelskie Meble". Kolejne lata były czasem inwestycji
- wykupywania i urządzania kolejnych zakładów, wypełnione samodzielnym szukaniem kontaktów biznesowych. Gdy reszelska firma padła, Bałanda przejął jej miejsce na rynku i stworzył regionalne imperium meblarskie, rosnące dosłownie z tygodnia na tydzień. - Wspaniale było na to patrzeć: na początku wysyłaliśmy do klientów jedną ciężarówkę mebli na dwa tygodnie, wkrótce potem - jedną tygodniowo. Częstotliwość dostaw rosła - rozciągaliśmy się jak sprężyna. Którego dnia szef stwierdził - możemy produkować dwa razy więcej i tygodniowo zamiast dziewięciu fabrykę opuszczało... 18 transportów!
O prezesie Bałandzie i jego zdolnościach biznesowych, zdolności analizowania rynku i menedżerskim instynkcie krążą w Kętrzynie legendy. A praca w jego firmie, wspartej cztery lata temu kapitałem szwedzkim, to dziś marzenie wielu osób. Obecnie MTI-Furninova zatrudnia 500 pracowników, ale przecież żyje z niej o wiele więcej osób. Zakład rozrósł się i zaczęło mu być ciasno na niewielkim placu między blokami kętrzyńskiego osiedla mieszkaniowego. Powstały nowe obiekty, wiele osób rozpoczęło współpracę z firmą na zasadzie outsourcingu.
- Jeśli tylko ktoś chce pracować, będzie zadowolony ze współpracy z nami - mówi Jan Bierzyński i wylicza: dwa zakłady prywatne produkują nóżki do mebli ("dostarczamy im tanio surowiec"), inne szyją tapicerkę, jeszcze inne poduszki albo zajmują się wykańczaniem obić ("do obrobienia są miliony kilometrów szwów").
Ludzie szanują pracę, bo wiedzą, że nie tylko zarobią, o co w regionie trudno, ale na dodatek - dobrze. Nic dziwnego, że dojeżdżają do Kętrzyna nawet po kilkadziesiąt kilometrów, składając się na benzynę do samochodu. Kolejka oczekujących na zatrudnienie jest długa. Ale nie jest łatwo. Pracownicy sami godzą się na godziny nadliczbowe, widząc w tym korzyść dla siebie i swoich rodzin.


Róża druga:
Delphia yachts SA Olecko

Przede wszystkim nauka
Olecko z jednej strony nie jest wymarzonym miejscem do prowadzenia nowoczesnej firmy, z drugiej zaś - paradoksalnie - jest idealne - opowiada Wojciech Kot, który sześć lat temu wraz z bratem Piotrem założył firmę Delphia Yachts.
Nie wszyscy podzielają jego entuzjazm. Choć w regionie panuje ogromne bezrobocie, trudno jest znaleźć ludzi gotowych do ciężkiej, rzetelnej pracy. Jedni wolą permanentne nicnierobienie i zadowalanie się kuroniówką, dla innych o wiele większą pokusą jest nieregularny, ale spory zarobek ze szmuglu przez pobliską granicę. - Mamy stały kłopot ze skompletowaniem załogi - mówi Wojciech Kot. Dodaje jednak, że uwaga ta nie odnosi się do personelu wyższego szczebla. Tu są raczej kłopoty bogactwa. Ludzie garną się do wiedzy. Firma wprawdzie nie płaci za studia, ale stwarza możliwości nauki, zwalniając studentów na zajęcia, preferując ich podania o przyjęcie. Na tym polu świetnie układa się współpraca z działającą w Olecku uczelnią - Wszechnicą Mazurską. - Wszyscy się uczymy. Na początku naszej działalności i my, założyciele, zdobywaliśmy wiedzę biznesową. Dziś zakładamy, że każdy nowy pracownik nic nie wie i musi się uczyć. I edukujemy go - mówi Wojciech Kot, dodając, że nauka odbywa się w niemal rodzinnej atmosferze: "Szef General Electric powiedział kiedyś, że jeśli szef jest pogodny i ciepły, to i firma nabiera podobnego charakteru". Nie bez znaczenia jest to, że średnia płaca w Delphia Yachts przekracza przeciętne stawki w gminie.
Firma zatrudnia 250 pracowników. Żyje z niej ponad 1000 osób - firmy rozbudowujące zakłady oraz kooperanci: m.in. producenci szpachlówki, materacy, żagli, okuć. W jednej z podoleckich wsi dziesięć osób szyje tapicerkę. 89-98 procent produkcji trafia za granicę. - To dobrze dla moich pracowników. W Polsce sprzedaż odbywa się sezonowo. Gdybyśmy na niej tylko bazowali, ludzie nie mieliby co robić jesienią i zimą. Na świecie zaś jachty kupuje się przez cały rok.


Róża trzecia:
Huty Szkła Gospodarczego "Tadeusz Wrześniak"

Nie ma słowa niemożliwe
Zbankrutowane Lubelskie Huty Szkła przejął pięć lat temu Tadeusz Wrześniak, hutnik szkła ze Szklarskiej Poręby. Dziś ma kilkanaście hut w Małopolsce. Tylko na Lubelszczyźnie, w Dubecznie, Hucie Dąbrowa i Parczewie zatrudnia 1750 osób. Dyrektor huty w Parczewie Wacław Szulfer jest wyraźnie zafascynowany właścicielem. - To niesamowity człowiek czynu, a równocześnie ktoś, kto kocha ludzi jak ojciec - mówi.
Zasady wyznawane przez właściciela są proste. Jeżeli będziecie chcieli pracować, dam wam pracę i zarobicie. Ponadto paczki na święta i nieoprocentowane pożyczki od właściciela.
Na swojej stronie internetowej rurka5 pisze o hucie w Dąbrowie: "W hucie przyjął się zwyczaj, że w dniu imienin właściciela - Tadeusza - cała załoga na poszczególnych zmianach jest przez niego podejmowana tortem, ciastami i lampką wina".
To samo można usłyszeć w Dubecznie i Parczewie - wdzięczność za pracę. Ile zarabiają? Od płacy minimalnej do 3000 złotych netto. - To nie jest socjalny zakład, tu się pracuje - mówi dyrektor Szulfer.
Kto nie był w hucie szkła, nie wie, że jest zupełnie inna niż huta stali. Tam gigantyczne piece, wielkie suwnice, mało ludzi. Tu dziesiątki mrówek żwawo kręcących się przy kopulastych piecach - wannach szklarskich. Pracują w kilkuosobowych zespołach, w których jeden hutnik dmucha, drugi trzyma formę, trzeci pomaga, odnosi produkt lub łapie oddech. Cały czas w ruchu, bo przy stygnącym szkle czas decyduje.
W ciągu roku huta w Parczewie produkuje miesięcznie 200 000 sztuk wyrobów ważących od 2 do 16 kilogramów, białych i w bajecznych kolorach krwistej czerwieni, fioletu, szmaragdu. Obrotów nie podają, ani dla poszczególnych hut, ani dla całej grupy. Brak danych - powtarza dyrektor.
- A gdyby ktoś dziś złożył pilne zamówienie? - Zrobilibyśmy na jutro - odpowiada z uśmiechem dyr. Szulfer. - To dobry partner. Wyróżnia się elastycznością i szybkością - dodaje Małgorzata Der z B&B Products, agenta hut Tadeusza Wrześniaka na kraje Beneluksu. - Wyroby są warte cen - podsumowuje.
Całość produkcji wysyłana jest za granicę, głównie do Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Czynniki sukcesu to właściciel i jego osobowość, a w produkcji jakość, szybkość, terminowość.
- U niego nie ma słowa nie. Nie ma słowa awaria. Wszystko jest możliwe - dodaje Szulfer.


Róża czwarta:
Spółdzielnia Mleczarska "Spomlek" w Radzyniu Podlaskim

Cały czas inwestycje
W Niewęgłoszu, 10 kilometrów przed Radzyniem Podlaskim, przy szosie rzuca się w oczy duża obora w gospodarstwie Mieczysława, Ryszarda i Waldemara Romanowiczów. 120 krów, 6000 litrów od każdej po 1,18-1,20 zł za litr. Łatwo wyliczyć dochód. Romanowiczowie gospodarzą na 85 hektarach, dzierżawią 40.
O Spomleku mówią tak: wielki nacisk na jakość. Spółdzielnia pomaga w uzyskaniu kredytów. Daje serwis techniczny do dojarek. Lekarze weterynarii przyjeżdżają za darmo, tylko za leki trzeba płacić. Kupowane od weterynarzy są tańsze niż w aptekach. - Nam nie zależy na marży. Natomiast dzięki temu, że zwierzęta leczą nasi weterynarze, a rolnicy kupują leki u nas, mamy pewność, że nie korzystają z "wynalazków" sprzedawanych na bazarze - tłumaczy prezes Spomleku Szczepan Skomra.
Tak więc Romanowiczowie są zadowoleni. Podobnie jak zapewne większość z 2600 członków spółdzielni i 3500 dostawców. Spółdzielnia preferuje dużych, jak Romanowiczowie. Mali wypadną.
Mleczarnia na obrzeżach Radzynia wygląda jak zakład, których dziesiątki można obejrzeć w Austrii czy Holandii. Stal, szkło, niebieska blacha. Czysto. Trwa kolejna inwestycja. Ale z prezesem posłem rozmawiamy w Warszawie. Nie zgodził się na nasze wejście do zakładu, na rozmowę ze swoim zastępcą na miejscu. Dziennikarzom nie ufa.
- Tu są możliwości inwestycyjne, natomiast nie ma zbyt wielu chętnych do rozpoczęcia działalności. Minusem jest to, że znajdujemy się dość daleko od centrum. Dużym plusem - tania, ale wykształcona siła robocza - analizuje prezes Spomleku. Poza tym w tych okolicach naprawdę dobrze układa się współpraca z samorządem. Ważna jest bliskość granicy wschodniej. To jest największy atut, bo ułatwia eksport. Wreszcie - brak zanieczyszczeń środowiska, a to podnosi wartość produktu.


Róża piąta:
Pamoplast Ustrzyki Dolne

Nowoczesność to podstawa
W powiecie ustrzyckim stopa bezrobocia przekracza 25 proc. W Ustrzykach Dolnych z pozoru nie widać śladów 25-procentowego bezrobocia. Miasteczko wygląda schludnie i estetycznie, co zresztą nie dziwi, bo mieszkańcy żyją z obsługi turystów. Ale agroturystyka to praktycznie jedyna kwitnąca gałąź biznesu na tym gospodarczym pustkowiu. Różą na nim jest jedna z najnowocześniejszych w Europie firm produkujących okna. Pamoplast to firma rodzinna należąca do Anny i Józefa Pałysów i ich krewnego Stanisława Morawskiego.
- Dla nas położenie i otoczenie geograficzne firmy nigdy nie stanowiły problemu - mówi Anna Pałys. - Z jednym wyjątkiem. Początkowo ponosiliśmy duże koszty transportu półproduktów sprowadzanych z Wielkopolski.
- Teraz korzystamy z rabatów, które rekompensują drogi przewóz - dodaje. Jej zdaniem, to, gdzie leży firma, nie ma znaczenia. Sukces zależy tylko i wyłącznie od pracy i dobrego zarządzania.
Pamoplast zaraz po tym, jak okrzepł na rynku i zaczął zatrudniać pierwszych pracowników, postawił na nowoczesność. - Wyprzedziliśmy konkurencję, bo zawsze pierwsi wprowadzaliśmy nowe technologie produkcji i asortyment. Opłaciło się. Liczba zamówień szybko wzrosła. Aby im podołać, ostatnio sprowadziliśmy z Włoch za milion złotych urządzenie do precyzyjnego montażu okien drewnianych. - Takich maszyn jest tylko siedem w Europie - chwali się Anna Pałys. Firma przygotowuje już nowe produkty. Korzysta z dotacji unijnych. Interes się kręci.
Panujące w regionie bezrobocie wcale nie ułatwia znalezienia pracowników, nawet do prostych robót. - Na pięciu kandydatów, jakich przysyła nam urząd pracy, do zatrudnienia kwalifikuje się jeden. Często z dnia na dzień, bez konkretnej przyczyny, odchodzą. Nie wszyscy szanują tu pracę - przyznaje Anna Pałys.
Samorząd próbuje pomagać miejscowym przedsiębiorcom. Od lat walczy o pieniądze na utworzenie pod Ustrzykami sztucznego jeziora, które dałoby impuls do rozwoju turystyki. Pośredniczy też w nawiązywaniu przez przedsiębiorców kontaktów z partnerami zagranicznymi. Na zorganizowanym przez gminę wyjeździe do Czech Pamoplast podpisał swój pierwszy międzynarodowy kontrakt.
Przychody Pamoplastu nie są oszałamiające - 35 mln zł rocznie, ale firma jest rentowna (1 mln zł zysku netto w 2004 roku) i stać ją na sponsorowanie klubu sportowego Bieszczady Ustrzyki Dolne oraz wielu imprez kulturalnych.


Róża szósta:
DM Snack Stodzew (powiat garwoliński)

Daleko od miasta
Dariusz Gawryś, dyrektor generalny spółki, na pierwszym miejscu stawia plusy wynikające z lokalizacji zatrudniającej aż 330 osób firmy daleko od dużej aglomeracji. To bardzo ułatwia rozmowy i załatwianie spraw z lokalnymi władzami. Unika się problemów powszechnych w dużych miastach. Poza tym nie ma problemów z zatrudnieniem taniej siły roboczej - pracowników na niższe stanowiska. To pozwala oszczędzić na płacach.
Są też wady takiej właśnie lokalizacji. Najważniejsza to trudności ze znalezieniem na lokalnym rynku kadry menedżerskiej, którą trzeba werbować w Warszawie. No i przyziemne kłopoty, choćby brak kanalizacji. A przecież wody w firmie zużywa się mnóstwo, na przykład do płukania ziemniaków, z których produkuje się snacki.
Firma jako jedna z nielicznych z polskim kapitałem produkuje tzw. galanterię śniadaniową (płatki, musli itp.), chipsy, snacki. Główny surowiec - ziemniaki - odbiera jedynie od dwóch firm.
Swoją przewagę nad konkurencją Dariusz Gawryś widzi w niższych kosztach (przede wszystkim pracy), stosowaniu niższych marż (ok. 1 grosza na paczce) istnieniu własnej wytwórni opakowań i działu badawczo-rozwojowego.
Firma od dawna ma certyfikaty HACAP i ISO 9001, co pozwala jej eksportować 15 proc. produkcji, także na bardzo wymagające rynki skandynawskie. Ale gros odbiorców pochodzi z krajów sąsiadujących z Polską.
W DM Snacks narzekają na urzędników Ministerstwa Gospodarki, które parokrotnie odrzuciło ich wnioski o unijne dotacje inwestycyjne ze względów formalnoprawnych. Dyrektor Gawryś zastanawia się, co to może oznaczać. Mimo braku dotacji firma zrealizowała inwestycję o wartości 2 mln euro, finansując ją ze środków własnych i kredytu z Deutsche Banku.