Dzieci Europy

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Brukseli powstaje miasto wtajemniczonych. Jego mieszkańcy mówią własnym językiem i posyłają dzieci do specjalnych szkół.
 Są silni psychicznie, dynamiczni i dobrze wykształceni. Żeby zamieszkać w Brukseli, porzucili rodzinne kraje.
W stolicy Belgii powstają Stany Zjednoczone Europy. Philippe Lemaitre, dziennikarz "Le Monde", mieszka w Brukseli trzydzieści siedem lat. Zaczynał od zakładania francuskiego oddziału agencji rolnej. W tym samym czasie jego znajomy był szefem Agence Europe. Kiedy spotykali się całymi rodzinami, Philippe bawił się z synkiem kolegi, kilkuletnim Jeanem-Christophe’em. - Pamiętam, jak sadzałem go sobie na kolanach - opowiada Lemaitre. Dziś Jean-Christophe Filori jest rzecznikiem najważniejszego dla Polski komisarza, Günthera Verheugena, odpowiadającego za rozszerzenie. - Filori jest europejskim dzieckiem - mówi Lemaitre.
- Jego ojciec jest Niemcem, matka Francuzką, a on ożenił się z Portugalką. Jean-Christophe nie zdradza swoich sentymentów narodowych, bo Komisja Europejska nie identyfikuje się z żadnym z krajów członkowskich. Przyznaje jednak, że jedna ojczyzna jest mu bliższa. Osób z takimi życiorysami jest w Brukseli więcej. Niektórzy mówią, że to najlepsze miejsce dla mieszanych małżeństw. Tutaj nikt się nie dziwi, że czyjaś żona pochodzi z Libanu czy Polski. Mało kto mówi bez obcego akcentu. Pracę w unijnych strukturach podejmuje drugie, a nawet trzecie pokolenie cudzoziemców wychowanych w Brukseli. Ich świat nie miesza się ze światem Belgów. Dzieci eurokratów i dyplomatów uczą się w specjalnych szkołach. Większość lekcji mają w ojczystych językach, ale uczestniczą też w zajęciach wielonarodowych. Niektórzy zachwycają się międzynarodową atmosferą i otwartością, podkreślają, że uczy się tu szacunku dla odmienności oraz trudnej historii Europy, która musi być tak przedstawiana, żeby nie narazić się na zarzuty stronniczości ze strony Niemców, Francuzów czy Hiszpanów. Obiektywizm jest weryfikowany przez uczniów i rodziców. "Euroszkoły" przypominają ekskluzywne oazy, w których szkolnym kolegą dzieci eurokratów nierzadko jest syn ambasadora lub komisarza.
- Wolałem posłać moją córkę do belgijskiej szkoły. Nie chciałem izolować jej od normalnego życia - opowiada jeden z dziennikarzy. Dzieci urzędników unijnych zaczynają tworzyć kastę. Wiedzę o tym, jak poruszać się w unijnym labiryncie wysysają z mlekiem matki. Wychowują się w międzynarodowym środowisku, swobodnie posługującym się urzędniczym żargonem. Łatwo odnajdują później drogę kariery w sieci europejskich instytucji. Podobnie jak rodzice ubierają się w drogich, ekskluzywnych sklepach. W tej dziedzinie widoczny jest jednak podział: temat mody bliski jest Francuzom, zrozumiały dla Brytyjczyków, ale niemal obcy bezpretensjonalnym Skandynawom.
Za wcześnie jest, by mówić o utracie tożsamości przez unijnych mieszkańców stolicy Belgii. - Dzieci kolegów kończą brukselskie szkoły, ale na studia przyjeżdżają do Portugalii. Nie dlatego, że uważają, iż u nas jest wyższy poziom - opowiada portugalski urzędnik. Szukają własnej tożsamości i związków z ojczyzną.
Podział tej społeczności na grupy narodowe zarysował się podczas piłkarskich mistrzostw Euro 2000. Jeden z irlandzkich pubów w dzielnicy zamieszkanej przez urzędników wypełnili hałaśliwi kibice w jaskrawopomarańczowych koszulkach. Szef stowarzyszenia holenderskich kibiców jest rzecznikiem prestiżowej europejskiej organizacji biznesowej. - Na co dzień jestem Europejką, podczas mistrzostw czułam się jednak Holenderką - przyznaje Lousewise van der Laan, posłanka w Parlamencie Europejskim i była rzeczniczka Komisji Europejskiej. Więzi narodowe widoczne są wśród członków komisji. Brytyjczycy uczestniczą w integracyjnych spotkaniach, a komisarze mają stały kontakt z londyńskim Foreign Office. Inni urzędnicy również przekazują informacje swoim rządom, robią to jednak dyskretniej. Przed niebezpieczeństwem wzmocnienia narodowych, nieoficjalnych więzi ostrzega szef Komisji Europejskiej Romano Prodi. Na grudniowym szczycie w Nicei przekonywał zagranicznych korespondentów do konieczności zachowania przez małe kraje własnych komisarzy. Zdaniem Prodiego, pozbawienie niektórych państw własnego głosu doprowadzi do autonomizacji nieformalnych struktur narodowych.
Aby w Brukseli pojawiło się pokolenie "modelowych" Europejczyków, musi się jeszcze wiele zmienić. Francuzi irytują Brytyjczyków swoim emocjonalnym podejściem, a Brytyjczycy wydają się Francuzom zimni i racjonalni. Przybysz zza kanału La Manche w komisji widzi tylko anarchię i bałagan. Południowcom zaś przeszkadza machina biurokratyczna. Z różnic w ocenie sytuacji wzięła się jedna z najsłynniejszych gaf Prodiego: rozmowy telefoniczne z Kadafim i zapraszanie go do Brukseli - rzecz dla Brytyjczyka trudna do wyobrażenia, ale dla Włochów, handlujących z Libią - naturalna. Największą trudnością w budowaniu wspólnego środowiska jest to, że nikt nie zamierza zostać w Brukseli na stałe. Parlamentarzyści wpadają wyłącznie na sesje; w dodatku co jakiś czas odbywają się one w Strasburgu. Wszyscy odkładają pieniądze i planują życie gdzie indziej. Często w ojczyźnie albo w ciepłych krajach. Tam, gdzie zamiast belgijskiego deszczu, widać przez okno błękitne morze. Polacy stawiają dopiero pierwsze kroki w kosmopolitycznej Brukseli. Jest ich tutaj niewielu. Organizacje lobbystyczne też dopiero raczkują. "Tu każde spotkanie jest pracą. Jest pretekstem do zdobycia albo przekazania informacji - przyznaje Krzysztof Trepczyński, radca w polskim przedstawicielstwie przy UE. - Zaprzyjaźniłem się z irlandzkim dyplomatą. Nie rozmawiam z nim jednak o malarstwie, ale o grupie do spraw rozszerzenia unii. Nawet w Dzień Świętego Patryka przy piwie tematem jest rozszerzenie". Dobre znajomości umożliwiają wpływanie na decyzje unijnych urzędników. Na przykład dzięki kontaktom w parlamencie udało się wykreślić z pewnej rezolucji wzmiankę o handlu polskimi dziećmi. Polacy mówią to samo, co ich koledzy z innych państw: prawdziwi przyjaciele pozostali w domu. - Przyjaźnie? Nie. Ja wywiozę stąd dobre kontakty - podsumowuje Trepczyński. Szacuje się, że w Brukseli pojawiło się około stu tysięcy unijnych urzędników, dyplomatów, członków ich rodzin i przedstawicieli organizacji lobbystycznych. Najprawdopodobniej to oni stają się pierwszymi Europejczykami w nowym znaczeniu tego słowa. Belgowie doceniają korzyści płynące z istnienia unijnych instytucji. Starają się też nie denerwować, bo Bruksela coraz bardziej przestaje być ich miastem. 


Więcej możesz przeczytać w 48/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.