Dyrekturyzacja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zamiast restrukturyzacji mamy mnożenie kierowniczych stanowisk
 

Mnożenie stanowisk dyrektorskich to polski patent na restrukturyzację spółek skarbu państwa. Pozornie wszystko idzie zgodnie z planem - spada zatrudnienie i wydawałoby się, że firmy powinny pracować efektywniej, obniżać koszty, wypracowywać zysk. W rzeczywistości wszystko dzieje się na opak, a jedyny efekt zmian to rozrastająca się kasta dyrektorów.
PKP podjęły wielkie wyzwanie - restrukturyzacja jednego z ostatnich mamutów PRL. W ramach przekształceń pracę ma stracić 16 tys. pracowników kolei. Za kilka miesięcy z firmy zaczną odchodzić szeregowi kolejarze i urzędnicy, natomiast zacznie przybywać kierowników i menedżerów. Projekt restrukturyzacji przewiduje wprawdzie, że zwolnionych zostanie pięćdziesięciu pracowników Dyrekcji Generalnej PKP, ale na tej liście jest tylko jeden dyrektor. - Nic mi też nie wiadomo, by zwolniony miał być dyrektor któregoś z lokalnych kolejowych zakładów pracy - mówi Stanisław Kogut, przewodniczący kolejarskiej "Solidarności".
W podobnym stylu restrukturyzowano Telekomunikację Polską SA oraz wchodzące dziś w skład spółki Orlen SA - CPN i Petrochemię Płock. Do pomnożenia dyrektorskich posad doprowadziły również reformy administracyjna i służby zdrowia. W efekcie mamy około 100 tys. dyrektorów, naczelników i innych urzędników z przynajmniej teoretycznie władczymi prerogatywami, którzy utrzymywani są za pieniądze podatników. To tylko dziennikarskie szacunki, gdyż w 1996 r. z roczników Głównego Urzędu Statystycznego zniknęły dane o polskich dyrektorach. Prywatyzacja państwowych firm staje się doskonałą okazją do pomnożenia dyrektorskich posad i dalszej rozbudowy towarzysko-politycznych powiązań urzędników. Tak było m.in. w wypadku banku Pekao SA. Jeszcze przed prywatyzacją za każdy bankowy pion odpowiedzialny był jeden z wiceprezesów. Formalnie taki stan utrzymano, lecz w praktyce funkcje te sprawują dziś dyrektorzy wykonawczy, których wcześniej nie było. We wszystkich strukturach banku pracuje około 2 tys. dyrektorów. W centrali - prezes, czterech wiceprezesów, czterech dyrektorów wykonawczych, 60 dyrektorów departamentów i wydziałów oraz mniej więcej drugie tyle ich zastępców. Spółka ma 11 struktur regionalnych, zatrudniających 33 dyrektorów regionalnych. Zły przykład idzie przede wszystkim z administracji państwowej. We Francji, która przecież nie uchodzi za państwo oszczędzające na biurokracji, urzęduje 32 ministrów i wiceministrów. W Polsce - przy mniej więcej tej samej liczbie resortów - jest ich aż 116, czyli prawie cztery razy tyle. A im więcej ministrów, tym liczniejsza rzesza podległych im dyrektorów, naczelników i obsługujących ich radców, doradców i asystentów. - Z przerażeniem przeglądałem analizy, z których wynikało, że minister finansów Jerzy Osiatyński miał czternastu wiceministrów, czyli korpus równy niemal połowie całego francuskiego rządu, a Leszek Balcerowicz dziewięciu - mówi Stefan Bratkowski, publicysta, pisarz, historyk. Minister Jarosław Bauc ma wprawdzie tylko sześciu zastępców, ale za to dysponuje jednym z najbardziej rozbudowanych aparatów kierowniczych średniego szczebla. W ministerstwie urzęduje 32 dyrektorów i prawie drugie tyle naczelników wydziałów.
Równie liczna jest kadra dyrektorska Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Minister Artur Balazs ma sześciu zastępców. Tylko w gabinecie politycznym pracuje dwunastu doradców i asystentów politycznych z dyrektorskimi pensjami; w biurze dyrektora generalnego urzęduje dwóch zastępców, siedmiu naczelników i czterech radców ministra. Oprócz nich minister ma do pomocy radcę generalnego oraz osiemnastu dyrektorów departamentów i biur. A także kilkunastu podległych im naczelników wydziałów.
W Ministerstwie Spraw Zagranicznych urzęduje 39 dyrektorów departamentów i biur oraz 22 ich zastępców, w Ministerstwie Łączności - 13 dyrektorów i 35 naczelników, w Ministerstwie Skarbu Państwa - 22 szefów biur i departamentów, a dodatkowo 13 kierowników delegatur terenowych tego resortu. - Obsada stanowisk w administracji odbywa się na zasadzie podziału politycznych łupów i gratyfikacji dla zasłużonych dla danego ugrupowania ludzi. Z bólem przyznaję, że dotyczy to wszystkich ugrupowań - mówi poseł AWS Jan Maria Jackowski. - Jesteśmy świadkami urządzania się całej klasy politycznej wraz ze wszystkimi znajomymi - dodaje Stefan Bratkowski.
Nie omija to nawet takich instytucji, jak Urząd Ochrony Państwa, MON czy Sztab Generalny. Za rządów koalicji SLD-PSL, gdy UOP kierował gen. Andrzej Kapkowski, utworzono prawie czterysta nowych stanowisk kierowniczych (na 6 tys. zatrudnionych). W Ministerstwie Obrony Narodowej oprócz trzech wiceministrów jest zatrudnionych piętnastu dyrektorów departamentów i drugie tyle ich zastępców.
Rzesze dyrektorów zatrudniają także kancelarie prezydenta, premiera, Sejmu i Senatu, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, rządowe agencje i fundusze celowe. Jeszcze więcej zbędnych dyrektorów i kierowników jest w administracji samorządowej. W 1999 r. było ich prawie 50 tys. na 404,2 tys. urzędników, co oznacza, że co ósmy pracownik zajmuje kierownicze stanowisko. - Pod tym względem już dawno przekroczyliśmy granice absurdu - uważa Jan Maria Jackowski.
Dyrektorskie posady w firmach należących do skarbu państwa oraz w administracji państwowej stały się w Polsce środkiem płatniczym w politycznych przetargach. Często prowadzi to do przyjmowania nieefektywnych rozwiązań, jak w wypadku reformy administracyjnej. Mamy szesnaście województw, a wystarczyłoby dziesięć. Utworzono 373 powiaty, a wystarczyłoby sto. Przyjęcie racjonalnych rozwiązań oznaczałoby jednak zredukowanie dyrektorskich synekur o 300-400 proc. Najlepszym przykładem biurokratycznego absurdu jest ustrój Warszawy. Z 779 radnymi stolica Polski mogłaby trafić do "Księgi rekordów Guinnessa". Dla porównania: kilka razy większy Nowy Jork ma tylko 81 radnych, a niewiele mniejsze od Warszawy San Diego - zaledwie ośmiu.
Podobne efekty przyniosła reforma służby zdrowia. Rzesze nowych dyrektorów i kierowników zatrudniono w kasach chorych. W Dolnośląskiej Regionalnej Kasie Chorych powstały na przykład departamenty, które oprócz dyrektorów mają zaledwie po jednym pracowniku.
Pozorna restrukturyzacja, czyli dyrekturyzacja firm w kłopotliwej sytuacji stawia inwestorów, którzy przejmują ich akcje. Najczęściej muszą oni odkręcać efekty restrukturyzacji. Nie jest to łatwe, gdyż dyrektorzy mają zagwarantowane w kontraktach odprawy i odszkodowania. Jeśli inwestorowi zależy na firmie, płace zbędnej kadry kierowniczej wlicza w koszty całego przedsięwzięcia. Niepotrzebnym dyrektorom i członkom zarządów płaci się pensje, ale odsuwa się ich od wpływu na najważniejsze decyzje. Tak stało się na przykład w sprywatyzowanych spółkach Polfa Poznań i Zakładach Tłuszczowych Kruszwica. Jednocześnie zatrudnia się fachowców do normalnej pracy. Często są to ci sami ludzie, których wcześniej zwolniono, by umożliwić stworzenie dyrektorskich stanowisk.
Sprytni dyrektorzy potrafią nawet doprowadzić do tego, że inwestor strategiczny traci wpływ na przedsiębiorstwo. Tak było kilka lat temu w wypadku spó-łek Paged i Agros. Dyrektorzy utworzyli sieć spółek córek, które później - m.in. na giełdzie - wykupiły akcje spółki matki. W efekcie firmy te przeszły pod kontrolę dyrektorów.

Więcej możesz przeczytać w 51/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.