Zderzenie wydmuszek

Zderzenie wydmuszek

Dodano:   /  Zmieniono: 
Oscary 2001. Wytwórnie filmowe nie radzą sobie z kreowaniem nowej wizji kina. Tegoroczne rozdanie Oscarów to pojedynek dwóch superprodukcji - amerykańskiego "Gladiatora" i azjatyckiego "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka". Oba filmy są tyleż efektowne, co schematyczne. W rezultacie ich rywalizacja też stała się nudna. "Gladiator" Ridleya Scotta przytłacza technologią produkcji - jest efektem wysiłku amerykańskiego przemysłu filmowego, łączącego tak odległe dziedziny jak sztuka pisania scenariuszy i informatyka najnowszej generacji.
Oscar dla Russella Crowe’a za rolę pierwszoplanową ma mniejsze znaczenie. Ważniejsze jest to, że film otrzymał statuetki za kostiumy, montaż dźwięku i efekty specjalne. To one decydują o istocie współczesnego widowiska. W całym przemyśle filmowym obowiązywać będzie odtąd poprzeczka technologiczna, jaką ustawiono podczas realizacji "Gladiatora". Oscary dla obrazu Scotta są więc nagrodą przyznaną cywilizacji amerykańskiej na kolejnym etapie jej rozwoju.
Ukłon w stronę technologii jest jednak gestem wyważonym. "Gladiator" przy całym zaawansowaniu technicznym pozostaje filmem na wskroś konserwatywnym. Nie wykracza poza standardy, jakimi posługiwało się Hollywood jeszcze w latach 50., kiedy triumfy święciło tzw. kino sandałowe z "Kleopatrą" na czele. Maximus rysunkiem psychologicznym niczym nie różni się od Ben Hura czy Spartakusa, którym światowa publiczność kibicowała pół wieku temu. Uwaga widza bywa podtrzymywana widowiskowością, a nie zajmującym konfliktem. W dodatku ostateczną wersję kinową obrazu reżyser skrócił o pół godziny, co odbiło się na potoczystości fabuły.
Problemy z fabułą ma zresztą Holly-wood jako instytucja. Dowód: "Erin Brockovich" Stevena Soderbergha. Julia Roberts otrzymała Oscara za rolę samotnej matki zatrudnionej w małej firmie prawniczej. Bohaterka nie rozpieszczana przez życie staje oko w oko z koncernem trucicielem. Aktorka, której Oscar należał się od dawna, zagrała rolę wpisaną w konwencjonalną do bólu opowieść o zmaganiu się samotnego sprawiedliwego z potentatem. Od zawiązania akcji widz jest przekonany, że dziewczyna zwycięży. Dużo bardziej pasjonujące od filmowej historii staje się to, jak sobie zdolna aktorka poradzi z szablonem.
Nie zmienia to faktu, że wielkie wytwórnie nie potrafią wykreować nowej wizji kina. Oscar za reżyserię nie powędrował - to nie przypadek! - w ręce niewątpliwie zdolnego Ridleya Scotta. Jury najwidoczniej uznało, że - owszem - sprawdził się, ale jako rozprowadzający wielkie rzesze statystów, nadzorca specjalistów od komputerowych wizji oraz choreograf kaskaderów. To grubo poniżej średniej artystycznej. Oscara za reżyserię zdobył więc Steven Soderbergh, który przygotował paradokumentalny "Traffic" relacjonujący przemyt narkotyków z Meksyku do Stanów Zjednoczonych. To znamienne. Widzowie coraz częściej szukają w kinie związku z życiem powszednim, do czego przyzwyczaja ich telewizja zakochana od kilku lat w programach typu reality show. Bohaterowie "Titanica" czy "Gladiatora" to postaci z innej planety - oglądanie ich losów znakomicie relaksuje, lecz w gruncie rzeczy mało nas obchodzi, co się z nimi dzieje. To jest kino robione dla matek, a nawet babć. Tymczasem sale kinowe zapełnia głównie młodzież, która nie jest przyzwyczajona do szerokiej narracji. Młodzi wolą obraz poszatkowany jak teledysk, operujący krótkimi i skondensowanymi scenkami. Poza tym - temat. Narkotyki zagarniają sferę spraw społecznych, wątek kryminalny, gromadzą bohaterów, których widz spotyka na rogu swojej ulicy.
Drugim interesującym dowodem nieufności Hollywood w stosunku do włas-nych możliwości są aż cztery Oscary (na dziesięć nominacji) dla filmu "Przyczajony tygrys, ukryty smok" Tajwańczyka Anga Lee. W fascynacji Wschodem pozornie nie ma nic niezwykłego. Zachód przeżył już kilka jej fal: od epopei Akiry Kurosawy przez kameralne dramaty Nagisy Oshimy po małpią sprawność reżyserów w rodzaju Johna Woo, którego zaangażowano do nakręcenia drugiej części "Mission Impossible". Mówi się nawet o "wietrze od Wschodu", który ma ożywić skostniałe kino amerykańskie i europejskie. "Tygrys" pozornie idealnie wpisuje się w tę tendencję. Mamy tu wszystko w rozsądnych proporcjach. Jest duchowość rycerzy wuxia, azjatyckich janosików, przeżywających głębokie dylematy moralne, które rozwiązują zgodnie z duchowością Wschodu. Są olśniewające sceny walk, łącznie z permanentnym unoszeniem się wojowników w powietrzu i śmiganiem po lustrze wody. Rysuje się nawet dramat międzyludzki. Młoda adeptka sztuk walki musi rozstrzygnąć, czy pozostać w rodzinie żyjącej wedle starych reguł społecznych, w zgodzie z otoczeniem, czy oddać się życiu pełnemu przygód i głębi niedostępnej powszedniemu bytowaniu. Wszystko w pejzażach dyskretnie wspomaganych wstawkami komputerowymi. Całą tę azjatycką głębię widz musi przyjąć na wiarę: i te konflikty, które są dla nas odległe, i sztukę walki, która wygląda jak balet, i duchowość. Nic nas to nie obchodzi, nie umiemy się tym przejąć. Tyle że ogląda się na jednym oddechu. Powód? Sceny walk przygotował ten sam specjalista, który udzielał się w "Matriksie".

Więcej możesz przeczytać w 13/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.