Skarżysko. Słaby (mój) bieg, dobry bieg

Skarżysko. Słaby (mój) bieg, dobry bieg

Dodano:   /  Zmieniono: 
Pisanie relacji z biegu kryje w sobie pewne niebezpieczeństwo. A przynajmniej ryzyko. Bo trudno czasami oddzielić obiektywną ocenę tego, co zastajemy na miejscu, organizacji, przygotowania biegu, od emocji, które wywołuje nasz własny występ. A ten może być lepszy lub gorszy i organizator nie zawsze ma na to wpływ.
Może być tak, że zrobimy życiówkę na kompletnie nieprzygotowanym i fatalnie zorganizowanym biegu, a może być tak, że najlepsza organizacja i najlepsza trasa świata nic nam nie pomogą bo… Bo coś nie zadziała jak trzeba. I częściej zasługa leży po naszej stronie niż nieszczęsnego organizatora, którego mamy ochotę odsądzać od czci i wiary. Tu odsyłam do moich pięknych wspomnień z Dubaju. Tak, bo trasa była za płaska, bo za chłodno (sic!), bo wodę podawali wyfraczeni kelnerzy…

To teraz, po tym przydługawym wstępie, mogę przejść do clue, czyli do relacji ze Skarżyska-Kamiennej. A może bardziej – z Rejowa i Suchedniowa. I zaraz będzie jasne, czemu od razu robię zastrzeżenia. Bo jeżeli w dalszej części relacji pojawi się słowo „słaby” w odniesieniu do biegu, to nie będzie ocena biegu jako imprezy, ale mojego w niej występu. Z którego to występu specjalnie dumna ani zadowolona nie jestem, chociaż też pod dywan się z wrażenia nie schowam. Gdzieś tam na marginesie będę sobie dociekać przyczyn słabszej formy – może jeszcze uda się coś poprawić przed maratonem, bo chciałabym w tej Warszawie wreszcie pobiec dobrze, ale jak nie – to też dramatu nie będzie. W końcu w całym tym bieganiu chodzi o przyjemność, o radość, a nie o frustrację i zamęczenie. A poza tym w kuluarowych rozmowach dowiedziałam się o różnych nowoplanowanych inicjatywach biegowych w okolicach Kielc, że już planuję kalendarz I trzymam kciuki za organizatorów.

Wracając do Skarżyska. Byłam tam po raz trzeci, za pierwszym razem dostałam solidną lekcję biegania po pagórkach świętokrzyskich, nawet w ich ulicznym wydaniu, za drugim razem, rok temu, miałam Dzień Konia i wybieganie po górach, więc poleciałam świetnie, lepiej niż mogłam to sobie wyobrazić. No, a tym razem pobiegłam po prostu przyzwoicie i tyle. 1:43:44 netto to wynik, który może kiedyś by mnie ucieszył, ale w tym roku jakoś niespecjalnie. I nie usprawiedliwia mnie fakt, że trasa była trudniejsza. Bo była tak samo trudna dla wszystkich. Z drugiej strony, ze wszystkich wariantów tras, które tu widziałam – ten podobał mi się najbardziej.

Nie powiem, dwa długie podbiegi solidnie dawały w kość. Na pierwszej pętli co prawda poszłam jak burza i próbowałam trzymać tempo bez względu na okoliczności. Pilnowałam za to zbiegów – żeby nie za szybko. No, cóż. Trzeba było lecieć na złamanie karku, a nie się czaić i dać obiegać co ładniejszym (i szybszym) koleżankom. Pierwsza połówka – bardzo dobrze, na półmetku byłam zadowolona z siebie i z czasu, chociaż czułam czający się kryzys.

Nie wiem, dlaczego. Może za mała przerwa po środowym akcencie. Może za bardzo się doprawiłam crossfitem. Może na śniadanie zamiast sałatki trzeba było wcinać kaszkę albo inny węglowodanowy konkret. Może trzeba było zjeść coś przed startem (wyjątkowo mi się nie chciało, a start był o 12.00). Może trzeba było nie żreć ciasta, które na pewno wegańskie nie było (ale sensacji żołądkowych akurat wyjątkowo nie miałam). Może trzeba było zrobić dłuższą rozgrzewkę (a nie marne 3,5 km). Może jakieś przebieżki. Może….

A może po prostu jestem słabsza niż w pierwszej części sezonu i tyle, i nie ma się co boksować, tylko spróbować jeszcze odzyskać formę przed maratonem.

Wróćmy jednak do Skarżyska. Padłam (nie dosłownie na szczęście) na początku podbiegu, zaraz za tabliczką 12 km. Wyciągnęłam żel, wciągnęłam, popiłam, dziękując biegaczowi, który mnie poratowali izotonikiem. Podeszłam chwilę. Ale tu czaił się Jurek Skarżyński z aparatem. Nie wypadało spacerować. Podbiegłam. Znowu podeszłam. Podbiegłam. Podeszłam. Czekałam aż mnie dogoni małżonek. Ale na razie, gdzieś tuż przed końcem tego koszmarnego podbiegu dogonił mnie Paweł. Razem wystartowaliśmy, ale ja zwiałam zaraz po starcie. Teraz Paweł wziął mnie na hol i taszczył aż do nawrotki w Suchedniowie, osłaniając przy okazji od wiatru, co niewątpliwie pozwoliło mi poskładać się do kupy i postawić do pionu. W Suchedniowie Paweł popędził dalej, a ja znowu sobie pospacerowałam, podbiegając od czasu do czasu. Marszobiegiem wdrapałam się na Górę Baranowską, nadal oczekując wsparcia małżonka (wiedziałam, że jest blisko), ale ponieważ wsparcie nie nadchodziło, na punkcie z wodą nasyczałam na wolontariusza, który plątał się między nogami biegaczy, zamiast podawać wodę, a potem zacisnęłam zęby i ruszyłam.

Na szczęście było już właściwie z górki. Toczyłam się jak pocisk, jak mała kula armatnia, zastanawiając się tylko, gdzie jest meta. Albo inaczej – czy przez metę trzeba przebiec już tylko raz (coś za krótko), czy jeszcze trzeba zrobić małą agrafkę (wychodziło mi, że z agrafką jest dłużej). Po chwili moje wątpliwości zostały rozwiane. Jeszcze agrafka. Wbiegałam na nią, jak Paweł kończył. Ja kończyłam – jak na agrafkę wbiegał Tomek. W sumie to nie było aż takie straszne. A ile możliwości – zawsze można jeszcze kogoś dogonić. Albo smętnie popatrzeć, jak ci odjeżdża…

A propos popatrzeć, to konstrukcja trasy w dwie pętle, a właściwie agrafki, pozwalała podziwiać tych najszybszych, niemal w locie, pozwalała im poklaskać i pozachwycać się, jak lekko, jak harmonijnie, jak pięknie, jak szybko…oni biegają.

Poza tym trasa cudowna. Znakomicie oznakowana co kilometr. Punktów z napojami nawet chyba więcej niż w regulaminie (albo po prostu działały na dwie strony). Jedna kurtyna wodna – mimo mniejszego niż zwykle upału, jednak się przydała. Gładki, równy asfalt dawnej E77 na Kraków. W obie strony na zbiegach cudowna perspektywa gór i pagórków świętokrzyskich. Oprawa na mecie – gwiazdorska. W wielu wymiarach. I każdy wpadający na metę mógł się poczuć jak gwiazda, wymieniany przez spikera.
Medal, woda – to standard.

Ale dalej już nieco mniej standardowo. Ani szatni (podobno była na stadionie, ale tylko do 14.00., bo potem piłkarze), ani prysznica… Ponoć dwa domki w ośrodku były przeznaczone dla biegaczy, ale jeden z nich był głucho zamknięty na kłódkę, a w drugim półnagi okupant nie był chętny do dzielenia się miejscem. Cóż, w poprzednich latach udawało mi się skorzystać z łazienki czy choćby umywalki w ośrodku, ale tym razem część drzwi była zawarta na głucho, a część pomieszczeń – w remoncie. Co było robić? Wykorzystaliśmy zalew. Jeżeli naprzeciwko siedział jakiś zboczeniec z lornetką, to miał sobie na co popatrzeć. Jeżeli był bez lornetki – to i tak nic nie widział…

Niestandardowy tez był posiłek regeneracyjny składający się z zupy pieczarkowej niewiadomego pochodzenia, białej kiełbasy, drożdżówki i piwa… Na dobrą sprawę, mogłam się napić tylko piwa, a właściwie, jako kierowca, i tego właściwie nie mogłam…

Ale już nie narzekam, bo potem będzie, że marudzę, bo słabo pobiegłam. I narzekam.

A ja wcale nie narzekam.

Bo było naprawdę miło. Fajne są takie biegi – już spore (ponad 500 osób), ale jednak kameralne. Gdzie jest trochę znajomych i – masa nowych znajomych. Gdzie można spotkać takich ludzi jak na przykład Damian. Damian biega, żeby Bartek mógł biegać. Bartek to jego synek. Śliczny. I dla Bartka w Skarżysku pobiegło ładnych kilkanaście osób. To był ich dobry bieg. Następnym razem ja też pobiegnę dla Bartka. Bo warto. Bez względu na wynik.

A wynik? Sam się nie zrobi. Czas na trening.

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...