Wbrew regułom, czyli Ania biegnie Koral Maraton

Wbrew regułom, czyli Ania biegnie Koral Maraton

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wolę żałować za grzechy popełnione niż płakać po straconych okazjach – ile razy w życiu kierowałam się tą maksymą… Efekty bywały różne, ale trzymałam się dość twardo tej zasady. I chyba tylko bieganie od jakiegoś czasu było wyłączone z takiego podejścia. Owszem, lubię startować, owszem, lubię brać udział w imprezach biegowych, traktując je jak mocny trening w dobrym towarzystwie. Ale maratony traktuję z pewną szczególną rewerencją, startuję w nich rzadko, traktuję jak swoistą wisienkę na torcie, jako święto wyjątkowe. Wczoraj w Krynicy mocno nadszarpnęłam takie podejście.
Czy będę żałować? No, to się okaże za trzy tygodnie w Warszawie. Na dzisiaj wiem, że dzięki ukończeniu Koral Maratonu wyjeżdżam z Krynicy-Zdrój zadowolona, naładowana endorfinami i pozytywnie nastawiona do rzeczywistości. Gdybym nie pobiegła – pewnie nic by się nie stało. Tylko mogłoby mi trochę zabraknąć motywacji na kolejny trening. A tak – jest motywacja, jest siła. Nie pamiętam, żeby któryś inny maraton (no, może poza Maratonem Gór Stołowych 2012) sprawił mi tyle frajdy. Tak, serio. Przebiegnięcie 42 km i 195 metrów może być frajdą.

Pokusa, żeby pobiec Koral Maraton, pojawiła się w zasadzie już w sobotę rano. W piątek bowiem, przy odbieraniu pakietów startowych, okazało się, że jestem zapisana na ten królewski dystans. Jakoś nie pamiętam, żebym się świadomie na niego zapisywała, ale widocznie jednak musiałam się zapisać. Zresztą, przy bogactwie oferty Festiwalu Biegowego – było to całkiem możliwe, że kliknęłam jedno czy dwa okienka więcej. Ponieważ i tak w niedzielę miałam w planie długie wybieganie (długie = więcej niż 20 km, a moim przypadku nawet 30), wymyśliłam, że skoro już jestem zapisana, to wystartuję, pobiegnę te 20 czy 25 km z maratonem, a potem zejdę z trasy i dotruchtam do deptaka w Krynicy-Zdrój.

Po piątkowym występie na milę (trzecie miejsce w eliminacjach i dopiero ósme w finale, z żenującymi czasami), po rozczarowaniu na Życiowej Dyszce, która tym razem dla mnie okazała się wyjątkowo antyżyciowa (nigdy więcej smażonego śniadania przed zawodami) – właściwie miałam dosyć. Co prawda atmosfera Festiwalu Biegowego wpływała kojąco na moje urażone i sponiewierane ego, ale problem był. Zaczęłam nawet rozważać sens długiego biegania w niedzielę, skoro i tak nie wiadomo, co z formą (a właściwie jej brakiem) na Maraton Warszawski. No, ale, żeby nie było. Bo to żal być Krynicy i nie wykorzystać okazji pobiegania. Więc wystartuję.

Kompletnie nieprzygotowana. Nawet spać poszłam późno, a ubranie kompletowałam rano z lekkim obłędem w oku. Dobrze, że numer przypięłam i chipa wplątałam we właściwe buty. Dobrze, że hotelowa restauracja wyrozumiale podała nam śniadanie kwadrans po siódmej. Wysilili się tylko niepotrzebnie na gotowane warzywa i kotlety sojowe, podczas gdy ja wcinałam główne chleb z dżemem i miodem. Wyszliśmy z hotelu niespełna godzinę przed startem. Na rozgrzewkę mieliśmy ponad 3 km ostrego zejścia w dół na deptak. Na miejscu czasu akurat tyle, żeby oddać worek do depozytu, odwiedzić toaletę i zrobić pamiątkowe zdjęcia oraz zamienić 1 czy 2 zdania ze znajomymi. Po czym małżonek został na starcie z aparatem (potem podążył z nim na Jaworzynę, na Mistrzostwa Świata w Biegach Górskich Anglosaskich), a ja – wystartowałam. Troszkę się na początku musiałam poprzepychać, bo jednak ustawiałam się na szarym końcu, nie do końca sensownie. A potem poleciałam. Nie na łeb na szyję, ale przyzwoicie.

Do Muszyny trasa pokrywała się z trasą sobotniej dyszki. Pilnowałam się jednak, żeby nie biec za szybko. Wychodziło w okolicach 5 minut na kilometr. Komfortowo. Piąty kilometr. Żadnych sensacji ani kłopotów. Biegnę. Na 9 kilometrze z pewnym zdumieniem dogoniłam kolegę. Pomyślałam, że się z nim zabiorę. Więc przez Muszynę i kawałek dalej biegliśmy razem, towarzysko, choć nie plotkarsko. Gdzieś w okolicach 13. kilometra zaczęły się podbiegi. Dwa podbiegłam, trzeci podchodziłam. Potem znowu. Ktoś mi powiedział, że to już ostatni, następny – na 37. Kilometrze. Aha, to mnie nie interesuje, bo na 27. rozdzielała się trasa maratonu z trasą na Krynicę – oszukiwałam sama siebie. Na 16. kilometrze miałam jakiś mały kryzys i żołądek próbował mi przypomnieć, że nie lubi się trząść w biegu. Trochę się poboksowaliśmy, ale mózg jakoś opanował bunt na pokładzie. Tymczasem po zakręcie na 17. kilometrze moim oczom ukazał się… kolejny podbieg. Dość stromy, ale niezbyt długi. Przypomniałam sobie, że przecież ja tu tylko treningowo. Więc pod górkę mogę spacerem. A na górce nagroda – długi, długi zbieg. Wiem, biegacze nie kochają zbiegów. Ale ja jestem mistrzynią zbiegania po asfalcie :) I na zbiegu udało mi się nadrobić straty do niektórych co to mi wcześniej uciekli na podbiegach. Nie do wszystkich, ale cóż. Ostatecznie ja tylko robię trening…

Czułam się zaskakująco dobrze. Po 20 km nie miałam poczucia przebiegniętych 20 km. I wtedy w głowie pojawiła się taka uporczywa myśl… A może by tak już do mety…? Przez głowę przelatywały mi różne warianty, ale jakbym nie liczyła, wyglądało na to, że różnica miedzy treningiem jaki zrobię, a ewentualnym ukończeniem maratonu wyniesie od 10 do 7 km. Co to jest… ? Te drobne 10 km więcej, co za różnica… Na 27. kilometrze trasa maratonu skręcała na Tylicz. Droga na Krynicę była zastawiona samochodami, zamknięta. Wystarczyło tylko odpiąć numer i skręcić w lewo.

Skręciłam w prawo. Na Tylicz.

Zwolniłam co nieco, ale nadal tempo było przyzwoite, a trasa – lekko pod górę, lekko w dół, przyjemna, współtowarzysze doli – sympatyczni, punkty zgodnie z regulaminem – co 2,5 km jak z GPS-em mierzone, na punktach wszystko to, co miało być. Dla mnie o tyle ważne, że w ramach startu spontanicznego nie wzięłam też żadnych żeli ani nic, zdana byłam wyłącznie na banany (zjadłam w sumie chyba 3 czy 4 połówki – pierwszą na 10. km, ostatnią – na 30.) i izotonik organizacyjny. Zresztą, punkty odżywcze to osobna historia, zaangażowanie wolontariuszy, ich doping i podpowiedzi – bezcenne. Chyba tylko jeszcze w Warszawie są tacy :)
Do 34. km biegło mi się naprawdę dobrze. Wtedy minęły właśnie 3 godziny biegu. Do mety pozostawało 8 km, w tym mityczny „podbieg w Tyliczu”. Wiedziałam już, że 3:40 jest wątpliwe, ale dalej mam szanse na dobry wynik. Tylko że zaczynało mi się robić lekko niedobrze, czyli organizm zaczynał uruchamiać środki obronne. Za późno :) Na 35. km pozbierał mnie znajomy z warszawskich ścieżek i zmotywował do dalszego biegu. 37 i 38 kilometr składały się głównie z podbiegów, więc uznałam, że sobie podejdę, żeby zostawić sobie siły na finisz. Podchodziłam dziarsko, na wypłaszczeniach naturalnie podbiegałam, aż wreszcie wdrapałam się na tą koszmarną górę i mogłam puścić nogi w ruch. Pisałam już o zbiegach? No więc leciałam, frunęłam i w ogóle. Tym razem już na złamanie karku, byle dobiec do mety, do której było coraz bliżej. Tuż przed wbiegiem na deptak koledzy z KB Galeria zgotowali mi owację, jakbym co najmniej wygrała. Zresztą, już czułam się wygrana. Wygrałam z własną słabością, wygrałam z głową, a teraz biegłam i byłam po prostu szczęśliwa, chociaż to co mogło być widać na mojej twarzy pewnie na uśmiech niespecjalnie wyglądało…

Na deptaku trochę zwolniłam. Zmulił mnie zapach z restauracji okolicznych. To było nieludzkie. Ale jeszcze bardziej nieludzkie było to, że na początku ostatniej prostej usłyszałam oddech rywalki. A życzliwi kibice donieśli mi, że mam ją 20 m za plecami…. Myślę, że finisz, na który się zdobyłam, był godny mili. Na metę wpadłyśmy razem, ale ja chyba pierwsza postawiłam na niej nogę z chipem ;-) 3:48:37.

A potem poszłam na pomidorówkę. Pod prysznic. I na masaż.

A potem wdrapałam się ponad 3 km do hotelu.

A potem jeszcze raz z niego zbiegłam, żeby popatrzeć na dekoracje Mistrzostw Świata.

I potem jeszcze raz weszłam…

A dzisiaj wiem, że… 5 minut było do urwania wczoraj z tego wyniku. A za rok…

No, za rok się lepiej przygotuję ;-)

I nawet jeżeli w Warszawie nie zrobię życiówki, to i tak warto było. Dla tego uśmiechu, który mi nie schodzi z twarzy od wczoraj. I dlatego, że już patrzę, gdzie by tu dzisiaj rozbieganie zrobić.

P.S. Oczywiście, że ten start wymyka się wszystkim regułom oraz zasadom, które sama sobie narzuciłam. I do których przekonuję innych. Oczywiście, że z punktu widzenia treningowego pewnie nie był najmądrzejszy i nie musi przynieść korzyści. Dlaczego to wiec zrobiłam? Bo od dłuższego czasu jednak wyznaję zasadę, że bieganie to jest pasja, hobby, które ma przede wszystkim sprawiać przyjemność. Dawno żaden bieg nie sprawił mi takiej przyjemności, jak Koral Maraton. I to chyba we wszystkich wymiarach, z tym sportowym w gruncie rzeczy też. A poza tym – znów wiem, że mogę latać ;-)

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...