Szkoła co prawda nie wygląda na wiekową, ale jej metryka jest nieubłagana. Rocznik 1953. Po licznych remontach w minionej dekadzie z zewnątrz mogłaby uchodzić za całkiem nowoczesną, ale ten kawałek wnętrza, który odkrywa przed biegaczami , nie pozostawia wątpliwości. Dzisiaj się już tak nie buduje. A nieznośny smrodek potu w szatniach musiał wnikać w mury dłużej niż od ostatniego malowania… Ale i tak stara szkoła przyciąga z roku na rok coraz więcej biegaczy.
Właściwie nie o szkołę tu idzie. Idzie, a raczej biega, o wydmę. O wydmie już pisałam. Wydma ma tę zaletę, że oprócz piachu, pokryta jest prawdziwym labiryntem ścieżek. Można więc wbiegać na nią i zbiegać bez końca… Chyba, że bierze się udział w Zimowych Warszawskich Biegach Górskich. Wtedy na wydmę wbiega się siedmioma ścieżkami. Na jednym okrążeniu. A okrążenia są trzy. Co daje podbiegów 21. Golgota warszawskich biegaczy…
Falenica, czyli wydma, zawsze miała taki urok oldskulu. I nie chodzi o to, że biegano tam w poliestrowych spodenkach Polsportu (nie mylić z @polsport, czyli laureatem digitalnego Grand Pressa). Nie, nie, stroje na wydmie bywają różne, a już buty – coraz bardziej nowoczesne, coraz bardziej agresywne, coraz głębiej wgryzające się w mazowiecki piach. Buty przybywają razem z biegaczami, których liczba lawinowo rośnie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz biegałam na wydmie, a był to początek…2008 roku, na starcie stawało nas jakieś 50-80 osób. W porywach 100 i to bodaj na wszystkich dystansach. Prawie wszyscy się znaliśmy. Prawie wszystkie mieściłyśmy się w szkolnej szatni, kolejka do toalety dawała szansę na fizjologię w prawie cywilizowanych warunkach.
Jakoś dwa lata temu w szatni zaczęło się robić za ciasno, a samochody biegaczy przestały się mieścić na okolicznych parkingach i zaczęły zdobywać polanę przy starcie. Okoliczne drzewa zmieniły się w niestrzeżony depozyt. Na biegach zaczęło się pojawiać 200-300 osób. Za każdym razem – więcej i więcej. Na początku to było całkiem sympatyczne, bo z ogona grupy przeniosłam się w okolice środka stawki. Nie tylko dlatego, że zaczęłam biegać ciut szybciej… Teraz znowu jestem pewnie w drugiej połówce, bo mało że jest więcej biegaczy, to lawinowo rośnie liczba tych, którzy biegają szybciej. Wracając jednak do wydmy.
Chyba jeszcze w poprzednim sezonie problem nabrzmiał. Na końcu pierwszego podbiegu człowiek stawał w regularnej kolejce i nie bardzo miał jak wyprzedzać. Pół problemu jak aura była jesienno-wiosenna. Ale lód, a zwłaszcza śnieg, który jednakowoż czasami w zimie na Mazowszu zalega, i to miejscami obficie, powodowały, że na trasie robił się korek jak na Trasie Łazienkowskiej w poniedziałkowy poranek. Organizatorzy jednak wymyślili rozwiązanie – rozdzielili start. Najpierw puszczali grupę ścigaczy – a potem tych nieco wolniej biegających. Miało to swoje zalety, bo startowałam sobie z pierwszych szeregów grupy leserskiej, więc miałam luz i komfort. A ponieważ w Falenicy mało kto się ściga o złote kalesony, więc fakt, że o miejscu, czasie i takich tam innych szczegółach dowiem się dwa dni później (ten ręczny pomiar czasu!) w sumie nie robił mi różnicy.
W tym roku jednak przed pierwszym biegiem obawy narastały. Nie zazdrościłam organizatorom. Już kilka dni przed biegiem było wiadomo, że szykuje się inwazja na wydmę. Zresztą, wydma był w ostatnich tygodniach masowo wykorzystywana i eksplorowana w charakterze poligonu treningowego. W niedzielę po ścieżkach zasuwały prawie tak liczne tłumy jak latem w Łazienkach. Nawet z Centrum ludzie przyjeżdżali ryć piach na wydmie. Prawie 700 zgłoszeń…
Tym razem start podzielono na cztery grupy i na kolory numerów. Podobno ma to ułatwić organizację wyników. Mam nadzieję, ale po wynikach poznamy. Gorzej, że małżonek, którego wystawiłam na starcie z formalnościami, zapisał mnie do najszybszej grupy. Uuuu, tu już musiałam zadekować się na tyłach, a na końcu pierwszej górki grzecznie zajęłam swoje miejsce w szeregu do zbiegania. O tym, że Falenica musi boleć, wiedziałam od zawsze. Ale szczególnie sobie to uświadamiam na pierwszych zawodach w sezonie. Tymczasem jednak biegłam w miarę nie najgorzej, pierwsze okrążenie 16:40, nieźle, nieźle, zaraz za pętlą – kibice, dawno niewidziani przyjaciele, przyszli podopingować rodzinę, a i mnie się dostało przy okazji Wbiegłam na ten ósmy podbieg, zaczęłam zbiegać i… Coś mi się zaplątało naokoło buta. Shit, sznurówka źle zawiązana. Wiązanie sznurowadeł przez rękawiczki trwa miliony sekund. Zawiązałam podwójne mocne kokardy i zaczęłam nadrabiać. Bolało, ale biegłam. Dziewiąty podbieg, dziesiąty…Na jedenastym znowu zafurczało wokół butów. Druga sznurówka. Masakra. Dwa miliony sekund. Ale przynajmniej sobie odpoczęłam…
Dalej już pozostawała walka wyłącznie o zrobienie dobrego treningu, bo wiadomo, miliardy sekund (jak pokazuje późniejsza weryfikacja z zegarkiem, jakaś minuta z ułamkami) pozbawiły mnie nadziei na życiowy sukces. Zresztą, życiówka o tej porze roku byłaby jakaś… demotywująca. Więc dokończyłam drugie kółko, a potem trzecie, w sumie w 51 minut z sekundami, gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby nie ta sznuróweczka… Ale dobiegłam, nie odpuściłam, więc w gruncie rzeczy demonstrowałam oldskulowe zadowolenie z samej siebie. I nawet bez większych emocji czekam na wyniki – bo wiem, że nie mam się czym ekscytować.
A tymczasem w starej szkole… Wróć! Najpierw zaraz za metą pojawiły się pierwsze zwiastuny nowego. Po pierwsze toitoi. Jeden, ale zawsze, już nie tylko krzaczki. Po drugie – gorący izotonik i stoisko handlowe. Po trzecie – tabliczki sponsorskie… I zaproszenie od Rady Rodziców do barku w starej szkole. Na żurek i inne przyjemności. Taka oldskulowa, to jest, przepraszam, staropolska polska gościnność. I jeszcze jeden znak czasu – ani chwili na pogaduszki z organizatorami, bo uwijają się jak w ukropie. Cała nadzieja w tym, że niektórych oldskul zniechęci i następnym razem będzie bardziej kameralnie.
Gdyby jednak ktoś pytał po co do tej Falenicy… to po ten ból w czwórgłowych, po to napięcie w łydkach, po ten piach w zagłębieniach podeszwy, po te korzenie, na których można zęby wybić i…po tą atmosferę jak ze starej szkoły… Bo zima bez Falenicy się nie liczy
Falenica, czyli wydma, zawsze miała taki urok oldskulu. I nie chodzi o to, że biegano tam w poliestrowych spodenkach Polsportu (nie mylić z @polsport, czyli laureatem digitalnego Grand Pressa). Nie, nie, stroje na wydmie bywają różne, a już buty – coraz bardziej nowoczesne, coraz bardziej agresywne, coraz głębiej wgryzające się w mazowiecki piach. Buty przybywają razem z biegaczami, których liczba lawinowo rośnie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz biegałam na wydmie, a był to początek…2008 roku, na starcie stawało nas jakieś 50-80 osób. W porywach 100 i to bodaj na wszystkich dystansach. Prawie wszyscy się znaliśmy. Prawie wszystkie mieściłyśmy się w szkolnej szatni, kolejka do toalety dawała szansę na fizjologię w prawie cywilizowanych warunkach.
Jakoś dwa lata temu w szatni zaczęło się robić za ciasno, a samochody biegaczy przestały się mieścić na okolicznych parkingach i zaczęły zdobywać polanę przy starcie. Okoliczne drzewa zmieniły się w niestrzeżony depozyt. Na biegach zaczęło się pojawiać 200-300 osób. Za każdym razem – więcej i więcej. Na początku to było całkiem sympatyczne, bo z ogona grupy przeniosłam się w okolice środka stawki. Nie tylko dlatego, że zaczęłam biegać ciut szybciej… Teraz znowu jestem pewnie w drugiej połówce, bo mało że jest więcej biegaczy, to lawinowo rośnie liczba tych, którzy biegają szybciej. Wracając jednak do wydmy.
Chyba jeszcze w poprzednim sezonie problem nabrzmiał. Na końcu pierwszego podbiegu człowiek stawał w regularnej kolejce i nie bardzo miał jak wyprzedzać. Pół problemu jak aura była jesienno-wiosenna. Ale lód, a zwłaszcza śnieg, który jednakowoż czasami w zimie na Mazowszu zalega, i to miejscami obficie, powodowały, że na trasie robił się korek jak na Trasie Łazienkowskiej w poniedziałkowy poranek. Organizatorzy jednak wymyślili rozwiązanie – rozdzielili start. Najpierw puszczali grupę ścigaczy – a potem tych nieco wolniej biegających. Miało to swoje zalety, bo startowałam sobie z pierwszych szeregów grupy leserskiej, więc miałam luz i komfort. A ponieważ w Falenicy mało kto się ściga o złote kalesony, więc fakt, że o miejscu, czasie i takich tam innych szczegółach dowiem się dwa dni później (ten ręczny pomiar czasu!) w sumie nie robił mi różnicy.
W tym roku jednak przed pierwszym biegiem obawy narastały. Nie zazdrościłam organizatorom. Już kilka dni przed biegiem było wiadomo, że szykuje się inwazja na wydmę. Zresztą, wydma był w ostatnich tygodniach masowo wykorzystywana i eksplorowana w charakterze poligonu treningowego. W niedzielę po ścieżkach zasuwały prawie tak liczne tłumy jak latem w Łazienkach. Nawet z Centrum ludzie przyjeżdżali ryć piach na wydmie. Prawie 700 zgłoszeń…
Tym razem start podzielono na cztery grupy i na kolory numerów. Podobno ma to ułatwić organizację wyników. Mam nadzieję, ale po wynikach poznamy. Gorzej, że małżonek, którego wystawiłam na starcie z formalnościami, zapisał mnie do najszybszej grupy. Uuuu, tu już musiałam zadekować się na tyłach, a na końcu pierwszej górki grzecznie zajęłam swoje miejsce w szeregu do zbiegania. O tym, że Falenica musi boleć, wiedziałam od zawsze. Ale szczególnie sobie to uświadamiam na pierwszych zawodach w sezonie. Tymczasem jednak biegłam w miarę nie najgorzej, pierwsze okrążenie 16:40, nieźle, nieźle, zaraz za pętlą – kibice, dawno niewidziani przyjaciele, przyszli podopingować rodzinę, a i mnie się dostało przy okazji Wbiegłam na ten ósmy podbieg, zaczęłam zbiegać i… Coś mi się zaplątało naokoło buta. Shit, sznurówka źle zawiązana. Wiązanie sznurowadeł przez rękawiczki trwa miliony sekund. Zawiązałam podwójne mocne kokardy i zaczęłam nadrabiać. Bolało, ale biegłam. Dziewiąty podbieg, dziesiąty…Na jedenastym znowu zafurczało wokół butów. Druga sznurówka. Masakra. Dwa miliony sekund. Ale przynajmniej sobie odpoczęłam…
Dalej już pozostawała walka wyłącznie o zrobienie dobrego treningu, bo wiadomo, miliardy sekund (jak pokazuje późniejsza weryfikacja z zegarkiem, jakaś minuta z ułamkami) pozbawiły mnie nadziei na życiowy sukces. Zresztą, życiówka o tej porze roku byłaby jakaś… demotywująca. Więc dokończyłam drugie kółko, a potem trzecie, w sumie w 51 minut z sekundami, gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby nie ta sznuróweczka… Ale dobiegłam, nie odpuściłam, więc w gruncie rzeczy demonstrowałam oldskulowe zadowolenie z samej siebie. I nawet bez większych emocji czekam na wyniki – bo wiem, że nie mam się czym ekscytować.
A tymczasem w starej szkole… Wróć! Najpierw zaraz za metą pojawiły się pierwsze zwiastuny nowego. Po pierwsze toitoi. Jeden, ale zawsze, już nie tylko krzaczki. Po drugie – gorący izotonik i stoisko handlowe. Po trzecie – tabliczki sponsorskie… I zaproszenie od Rady Rodziców do barku w starej szkole. Na żurek i inne przyjemności. Taka oldskulowa, to jest, przepraszam, staropolska polska gościnność. I jeszcze jeden znak czasu – ani chwili na pogaduszki z organizatorami, bo uwijają się jak w ukropie. Cała nadzieja w tym, że niektórych oldskul zniechęci i następnym razem będzie bardziej kameralnie.
Gdyby jednak ktoś pytał po co do tej Falenicy… to po ten ból w czwórgłowych, po to napięcie w łydkach, po ten piach w zagłębieniach podeszwy, po te korzenie, na których można zęby wybić i…po tą atmosferę jak ze starej szkoły… Bo zima bez Falenicy się nie liczy