Opowieść wigilijna…

Opowieść wigilijna…

Dodano:   /  Zmieniono: 
O bieganiu oczywiście. I to bynajmniej nie o bieganiu między kuchnią a odkurzaczem. Ani nawet spod choinki do okna w wypatrywaniu pierwszej gwiazdki. Ale o tym, jak można wymusić na życiu pewne… zmiany.
Nie wiem, jak w Waszych domach, ale w moim przez wiele lat powtarzało się, że co się robi w Wigilię, to potem – przez cały rok. Jako dziecko zatem profilaktycznie w Wigilię starałam się unikać sprzątania (kończyłam późno w nocy przed), a już na pewno starałam się trzymać z daleka od kuchni. O ironio, w tym roku drugą dobę zasuwam nad garnkami, w końcu pierwsza w życiu autorska Wigilia, i to od razu w wersji wegańskiej, a tu końca nie widać…

Wróćmy jednak do opowieści, bo przecież nie będę Was raczyć odkrywczymi przepisami na farsz do pierogów (z kaszy gryczanej, absolutnie genialny) czy sernik z kaszy jaglanej (google albo pincake.blox.pl).

Dla opowieści wigilijnej dobrze jest, jeżeli akurat jest mroźno, śnieżnie, śnieg skrzypi pod butami, a mróz trzaska w powietrzu. Ale wydaje mi się, że tamta Wigilia nie była taka. Raczej przypominała obecnie panującą aurę, lekko na plusie, z chlapą, ulicami brudnymi od mokrego śniegu i atmosferą zgoła nie świąteczną. Tego ranka, jeszcze było ciemno, jeszcze zanim otworzyli, zameldowałam się na myjni samochodowej. Myjnia leżał na obrzeżach miejscowego parku. To, że o świcie pojawiłam się na ludzkim widoku w lekko powyciąganych dresach i bez makijażu, w sumie nikogo nie zdziwiło. Pewne zaskoczenie wywołało dopiero pytanie, ile będę czekała na umycie samochodu. Uzyskawszy informację, że autko będzie gotowe nie wcześniej niż za pół godziny, uśmiechnęłam się radośnie: „Aha, to ja sobie pójdę pobiegać i wrócę za pół godziny”. Brwi na czole pana w kasie powędrowały na spotkanie z karkiem… Ciemno, mokro, siódma rano, plus trzy na termometrze.

Poszłam.

Potruchtałam po parkowych alejkach, a że w parku nawet górka jakaś się znalazła, to i podbiegi zaliczyłam (żeby w roku więcej siły…), a nawet sumiennie się po wszystkim porozciągałam. I po 40 minutach zjawiłam się ponownie na myjni. Mokra, zaróżowiona i uśmiechnięta od ucha do ucha.

A potem wigilijna wróżba zaczęła działać. Biegałam coraz więcej i więcej, coraz szybciej, coraz… rozsądniej? Coraz częściej po lesie, coraz więcej podbiegów…

A opowieść o myjni i bieganiu obrosła rodzinną legendą i nawet sama byłabym gotowa przysiąc, że od tamtej historii zaczęło się moje bieganie.

Tymczasem jednak pamięć ludzka płata rozmaite figle i tak to jest, że lepsza opowieść wypiera gorszą, tą bez historii i bez wzruszeń. I jak człowiek włączy swój wewnętrzny procesor i uruchomi myślenie w trybie przyczynowo-skutkowym, okazuje się, że legenda jest tylko opowieścią. Bo tak naprawdę biegać zaczęłam na rok przed tą historią. W sposób absolutnie wyrachowany. Po prostu założyłam w Wigilię dres i wyszłam z domu. Pierwszą biegową Wigilię odtwarzam ze starych zapisków (ach, jakże dobrze prowadzić blog z prehistorią…:)

Trochę wtedy joggingowałam, ale umiarkowanie. Moim celem na 2007 r. było przebiegnięcie w listopadzie 10 km - czyli Biegu Niepodległości. Biegałam raz czy dwa w tygodniu po jakieś półtora, maksymalnie dwa kilometry. Ale na tygodniowy świąteczny wyjazd zabrałam ubranie do biegania. I w Wigilię względnie rano (czyli ok. 9) wbiłam się w dres i buty i wyszłam pobiegać. Towarzyszyły mi zdziwione spojrzenia rodziców oraz pełne politowania i współczucia spojrzenia sąsiadów (bo stara, nie przyjeżdża samochodem, przyjeżdża z facetem, ale bez dzieci, za to z dwoma kotami, a teraz jeszcze i to). Na szczęście na spojrzenia sąsiadów uodporniłam się jeszcze w podstawówce.

Pobiegłam sobie w dół osiedla, koło szkoły, potem zawinęłam do góry, obiegłam połowę osiedla i wróciłam.

Dzisiaj wiem, że to było jakieś dwa, może 2,5 km, za to z konkretnym podbiegiem. Trwało to może z 20-25 minut, może krócej. Ale od tamtej pory bieganie stało się niezbędne. Wciągało mnie coraz bardziej. Pierwsza dyszka wydarzyła się o 11 miesięcy wcześniej niż było w planie. Potem wydarzyły się kolejne biegi, potem półmaraton, potem maraton...Wszystko w ciągu tego jednego roku.

I od tamtej pory już w każdą Wigilię wpisana jest opowieść o bieganiu. O tym, jak nogi się nam rozjeżdżały na oblodzonej ścieżce nad jeziorem w Olecku. Jak w grudniu robiliśmy zdjęcia łabędziom na rzece. Jak kradłam pół godzinki między domowymi obowiązkami, żeby zrobić rundkę. I ta zeszłoroczna – o tym jak o 22 wyruszyliśmy pobiegać, a potem wracaliśmy spacerem, bo żołądki odmówiły gwałtownych ruchów, a wokół ludzie szli na pasterkę, latarnie i neony oraz lampki choinek świeciły jak wściekłe, a w powietrzu czuć było magię świąt…

I każda Wigilia spełniała swoją opowieść. I po każdej następował kolejny rok, kiedy bieganie wrastało w codzienność. To co?

Idziemy pobiegać? Żeby mieć opowieść na kolejny rok?

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...