Opowieść noworoczna

Opowieść noworoczna

Dodano:   /  Zmieniono: 
Opowieść noworoczna jest zdecydowanie nowsza od opowieści wigilijnej.
Opowieść noworoczna liczy sobie dwa lata. Opowieść noworoczną w relacji bieżącej można przeczytać na blogu. Tamto noworoczne bardzo długie wybieganie było początkiem bardzo dobrego sezonu, w którym padła po kilku latach biernego oporu życiówka maratońska, w którym nauczyłam się bardzo dużo zarówno o bieganiu, jak i o sobie.

Dwa lata to na tyle mało czasu, że doskonale pamiętam ten styczniowy, dość ciepły poranek, czy też raczej – średnie przedpołudnie, kiedy to włożyłam buty i powiedziałam mężowi, że idę sobie pobiegać. Pobiegam jakieś 2 godziny albo więcej. Zrobię 20 km – albo więcej. „Biorę telefon. Po trzech godzinach możesz się zacząć niepokoić” – z tymi słowami zamknęłam drzwi i poszłam. Przed siebie oraz w las. Noworoczny zwyczaj na dłużej zagościł w moim dzienniczku treningowym, stając się coniedzielnym rytuałem – z przerwami na zawody. Śnieg, mróz, inne okoliczności pozabiegowe – nic nie było wystarczająco dobrą wymówką ani pretekstem, żeby się wykręcić od długiego biegania.

30 km okazało się dystansem idealnym na obejrzenie świata poza biurem za dnia, doskonale kanalizowało nie zawsze dobre emocje, uspokajało i wprowadzało równowagę w nieco szaleńczy tryb wydarzeń, które toczyły się dookoła. Bywało, że biegałam w towarzystwie, z mężem, z kolegą, w większej ekipie. Zdarzało się, że ekipa biegła prawie 20 km i zmierzała do mety, a ja mówiłam: „Aha, to ja sobie wrócę dłuższą drogą” – i biegałam następną godzinę. Ze sobą, z własnymi myślami. I z radiem. Ile ja wtedy piosenek odkryłam! Ile doskonałej muzyki. I ile pięknych opowieści – bo radio, którego słucham, to radio, które mówi równie dobrze, jak gra…

Te niedzielne „spacerki”, jak pieszczotliwie nazwałam trzydziestokilometrowe wycieczki, przyniosły efekty już wiosną w Wiedniu. Kiedy po 3 godzinach dopadł mnie maratoński kryzys, byłam już na tyle blisko mety, że mimo wszystko mogłam powalczyć o życiówkę.

30 km to dużo. Wielu trenerów, teoretyków od biegania oraz biegaczy, którzy zawsze wiedzą lepiej, uważa, że tak długie treningi nie są potrzebne. Że wystarczą 2-2,5 godziny. Że długi bieg to 20-25 km, 30 to już zbytek. Że podczas tak długiego treningu niewiele się zyskuje, za to można sporo stracić. I że to nie ma sensu. Owszem, jest Greiff i jego wyznawcy, którzy polecają w BPS-ie nawet 35-kilometrowe wybiegania co tydzień, ale strzelanie z armaty Greiffa do wróbla w postaci 3:30 jest dokładnie tym, czym jest, czyli strzelaniem z armaty do wróbla. Nie dość, że łatwo spudłować, to jeszcze można sobie zrobić krzywdę. Za takie rzeczy w najlepszym wypadku płaci się lekkim zniechęceniem do biegania. W gorszym – przeciążeniem i kontuzją.

A ja te trzydziestki. I to nawet nie tak, jak sugeruje Greiff – 8 tygodni. Nie, ja biegałam na spacerki przez 10 tygodni. Spokojnie, ale z niedzieli na niedzielę coraz szybciej, intuicyjnie przyspieszając w końcówce, która zazwyczaj wypadała już na asfalcie czy innej kostce, co po wyjściu z leśnych ostępów i piaszczystych wydm było dość naturalne. To przyspieszenie. I potem ten maraton, który przecież był po asfalcie – to była sama przyjemność. Specyficzna dość, ale jednak.

I to jest opowieść noworoczna sprzed dwóch lat. Która miała szansę obrosnąć legendą, bo w kolejny Nowy Rok chciałam zabieg powtórzyć, próbując wpływać na własne przeznaczenie, próbując na nim wymusić nową życiówkę. I może nawet by się udało, bo i pogoda nie była zła, i nastrój do biegania całkiem dobry, ale po dwóch krokach na leśnej ścieżce musiałam zawrócić. Oblodzona nawierzchnia zapewniała przyspieszoną naukę ślizgania na butach, a bieganie 30 km stylem rozplaskanej żaby jakoś nie mieściło się w mojej wyobraźni. Postanowiłam skorzystać z osiedlowej pętli. Trudno, bez poezji, bez magicznego leśnego lśnienia. Ale swoją lekcję odrobię.

Nie odrobiłam. Za mocno ściągnęłam kucyk, spięłam się na te 30 km – i w połowie dystansu okazało się, że są okoliczności, w których mam niewiele do powiedzenia. To znaczy moje świadome i myślące, przynajmniej czasami ja. Nie, czasami są okoliczności, które decydują za nas.

W bieganiu też. Bo wiatr, bo deszcz, bo lód. Ale z bieganiem można sobie poradzić. Zawsze jest jakiś inny start. Zresztą akurat na bieganie ten noworoczny falstart nie wpłynął specjalnie źle, a niedzielne spacerki uzupełnione o poukładany wreszcie i sensowny trening (szczegóły w: Jerzy Skarżyński, „Maraton”, rozdział pt. 3:30) przyniosły upragniony rekord.

Ale rzeczywistości nie da się zakląć. Ani tym, co się robi w Wigilię, Sylwestra czy Nowy Rok. Czasami po prostu tak jest. Wydarzają się rzeczy, które nie powinny się dziać, które nie mieszczą się w wyobraźni. Świat się rozsypuje, potem składa, ale gdzieś wypadają z niego ważne klocki, gdzieś pojawiają się uporczywe braki. Wydarzają się rzeczy, których się nie da zabiegać. A bieganie przestaje być celem i schodzi na dalszy plan. I człowiek się trzyma tego dalszego planu, żeby nie zwariować od myślenia o tym, co naprawdę ważne. Żeby głębiej nabrać powietrza. Żeby zrozumieć. Żeby pokazać, że jednak jest – silny.

Bieganie się dzieje – w tle.

Dużo się przez ten rok nauczyłam. Nie tylko pływać kraulem i skakać do wody. Zrobiłam kilka życiówek. Nie tylko sportowych. Nie zawsze radosnych. Weszłam w ostry zakręt. A raczej – zostałam na niego wypchnięta. Ale już chyba łapię kierownicę. Bieganie trochę wydłużyło mi ręce, że tak karkołomnie zmetaforyzuję.

Teraz moje niedzielne spacerki zaczęłam sporo wcześniej. Jest też nowy cel.

A opowieść? Kolejny rok dopisze swój rozdział. Ma na to całe 12 miesięcy, 52 tygodnie, 365 dni… I nie chciałabym ani jednego z nich żałować.

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...