Jest zima, to musi być zimno. To w sumie truizm jest. Ale zimy w naszym umiarkowanym klimacie miewamy różne – z mrozem mniejszym lub większym albo prawie w ogóle bez, ze śniegiem większym lub mniejszym albo prawie w ogóle bez. Jednak jednego biegacze mogą być pewni – na Bieg Chomiczówki na pewno przymrozi, czasem przyśnieży, czasami powieje, czasami jeszcze co innego, w każdym razie natura nie pozwoli zapomnieć, że w styczniu to mamy bieg zimowy…
Tak było rok temu, kiedy to dzień przed startem zaczął padać śnieg i padał tak oraz zalegał do początku kwietnia. Wtedy jednak władze Chomiczówki stanęły na wysokości zadania – i trasa na bieg była przebieżna. W tym roku natura chciała wziąć odwet, bo mściwa jest, więc sypać zaczęło na godzinę przed biegiem. Okazało się jednak, że organizatorzy byli zapobiegliwi, bo już wieczorem jakiś marznący syf się objawiał na chodnikach i jezdniach, i wysypali trasę solidnym zapasem soli. Jakby chcieli zużyć, co im jeszcze z tamtego sezonu zostało. Albo to, czego nie zużyli w nowym roku.
W każdym razie sól malowała fantazyjne wzorki na czarnych leginsach, a tym z gołymi łydkami… wżerała się podstępnie w naskórek…
Na całe szczęście tuż przed biegiem zmieniłam moje ukochane krótkie spodenki na legginsy ¾ i oczywiście dołożyłam opaski kompresyjne. Inaczej zapewne płakałabym rzewnymi łzami.
Tym bardziej, że mróz się przyplątał konkretny, całe minus pięć, ale w porywistym wietrze i sypiącym w twarz śniegu odczuwalna temperatura musiała być niższa. I jakkolwiek fajnie się szpanuje gołymi łydkami w śniegu, to jednak minimalna miłość własna powoduje, że w pewnych okolicznościach przyrody przysłaniam nieco kolanka oraz inne wypukłości wklęsłości.
I tak przysłonięta, choć nie do końca, bo wyjątkowo zapomniałam rękawiczek (i to nie był o miłe, o nie!) ruszyłam w niedzielę na trasę XXXI Biegu Chomiczówki.
Trasa tego biegu ma swój niepowtarzalny urok, o którym co roku wspominam przy okazji, bo niemal co roku na tę Chomiczówkę trafiam. Bo lubię, bo mam sentyment, bo… Bo w gruncie rzeczy sama się wychowałam na osiedlu równie paskudnym, a że nieco mniejszym – bo w mniejszym mieście. Za to bloki, wieżowce, domki pod sznurek, osiedlowe parkingi – to było naturalne środowisko mojego dzieciństwa. Więc na Chomiczówce czuję się trochę jak w domu.
I zazwyczaj też całkiem dobrze mi się biega w tym sentymentalnym nieco klimacie. Niestety, sama sobie sznur ukręciłam, poprawiając co roku wyniki… I w każdym kolejnym roku nie wypada wypaść gorzej. Więc się spinam i nawet mam tremę przed startem. Bo to dla mnie jest taki wyznacznik –co dalej, jak dalej ustawiać trening, gdzie jestem. Już wiem.
Jestem tam, gdzie przed rokiem. Do życiówki zabrakło kilkunastu sekund (to ten wiatr). Do pełni zadowolenia – nieco ponad minutę (to ten w gruncie rzeczy samotny bieg, choć w tłumie). Mogłabym marudzić, że powinnam być dalej. W sumie mogłam, wystarczyło pobiec „w trupa”. Ale jakoś się hamowałam. Jakoś nie potrafiłam docisnąć gazu, zresztą, z czego tu dociskać, jak się nie dosypało…
Trzy pętle między blokami – 15 km. 1:09:24. Wystarczająco dużo czasu na rozmyślania i refleksję. Że przecież mogę szybciej, lepiej, więcej. Że tylko muszę chcieć. Że chcę chcieć.
Że zimą nie odpuszczę, że będę w ten trzaskający mróz, na ten lód, w śnieg po kolana, że będę wychodzić. I że w końcu przestanę kombinować, jak tu nie robić trudnego treningu. W ziemie każdy jest trudny. I każde wyjście z domu – to małe zwycięstwo. A wielka wygrana jest sumą małych zwycięstw. W tym tego – nad samym sobą.
W każdym razie sól malowała fantazyjne wzorki na czarnych leginsach, a tym z gołymi łydkami… wżerała się podstępnie w naskórek…
Na całe szczęście tuż przed biegiem zmieniłam moje ukochane krótkie spodenki na legginsy ¾ i oczywiście dołożyłam opaski kompresyjne. Inaczej zapewne płakałabym rzewnymi łzami.
Tym bardziej, że mróz się przyplątał konkretny, całe minus pięć, ale w porywistym wietrze i sypiącym w twarz śniegu odczuwalna temperatura musiała być niższa. I jakkolwiek fajnie się szpanuje gołymi łydkami w śniegu, to jednak minimalna miłość własna powoduje, że w pewnych okolicznościach przyrody przysłaniam nieco kolanka oraz inne wypukłości wklęsłości.
I tak przysłonięta, choć nie do końca, bo wyjątkowo zapomniałam rękawiczek (i to nie był o miłe, o nie!) ruszyłam w niedzielę na trasę XXXI Biegu Chomiczówki.
Trasa tego biegu ma swój niepowtarzalny urok, o którym co roku wspominam przy okazji, bo niemal co roku na tę Chomiczówkę trafiam. Bo lubię, bo mam sentyment, bo… Bo w gruncie rzeczy sama się wychowałam na osiedlu równie paskudnym, a że nieco mniejszym – bo w mniejszym mieście. Za to bloki, wieżowce, domki pod sznurek, osiedlowe parkingi – to było naturalne środowisko mojego dzieciństwa. Więc na Chomiczówce czuję się trochę jak w domu.
I zazwyczaj też całkiem dobrze mi się biega w tym sentymentalnym nieco klimacie. Niestety, sama sobie sznur ukręciłam, poprawiając co roku wyniki… I w każdym kolejnym roku nie wypada wypaść gorzej. Więc się spinam i nawet mam tremę przed startem. Bo to dla mnie jest taki wyznacznik –co dalej, jak dalej ustawiać trening, gdzie jestem. Już wiem.
Jestem tam, gdzie przed rokiem. Do życiówki zabrakło kilkunastu sekund (to ten wiatr). Do pełni zadowolenia – nieco ponad minutę (to ten w gruncie rzeczy samotny bieg, choć w tłumie). Mogłabym marudzić, że powinnam być dalej. W sumie mogłam, wystarczyło pobiec „w trupa”. Ale jakoś się hamowałam. Jakoś nie potrafiłam docisnąć gazu, zresztą, z czego tu dociskać, jak się nie dosypało…
Trzy pętle między blokami – 15 km. 1:09:24. Wystarczająco dużo czasu na rozmyślania i refleksję. Że przecież mogę szybciej, lepiej, więcej. Że tylko muszę chcieć. Że chcę chcieć.
Że zimą nie odpuszczę, że będę w ten trzaskający mróz, na ten lód, w śnieg po kolana, że będę wychodzić. I że w końcu przestanę kombinować, jak tu nie robić trudnego treningu. W ziemie każdy jest trudny. I każde wyjście z domu – to małe zwycięstwo. A wielka wygrana jest sumą małych zwycięstw. W tym tego – nad samym sobą.