No, i stało się. Gdzieś tam czułam przez skórę, że może mi to grozić. Ale odwlekałam ten moment od dawna. Od bardzo dawna. Dość powiedzieć, że na pierwsze spotkanie umówiłam się dwa lata temu. Na spotkanie jednak nie dojechałam, a potem spadł deszcz i… wizja spotkania się rozmyła. Okazji nie brakowało rok temu, ale mnie jakoś zabrakło zdecydowania, determinacji, chęci, czasu – w dowolnej kolejności. Zresztą, braku tego jakoś dotkliwie nie odczuwałam, więc i nie było o co się spinać.
Gdybym tylko wiedziała... Gdybym wiedziała...
A dzisiaj uśmiecham się niemal naokoło głowy, mam ogniki w oczach, a przed następnym spotkaniem na samą myśl mam motylki w brzuchu i czuję radosną ekscytację. To może znaczyć tylko jedno. Tak! Zakochałam się! Od pierwszego... kroku.
Bo w nim jest to, co tak lubię – ten przyspieszony oddech, szybsze bicie serca, to ciepło mimo mrozu wokoło, ta niepewność przed pierwszym gestem, ta radość z pierwszego udanego… ślizgu. Aż musiałam zdjąć kurtkę...
Wiem, wiem, takie rzeczy to dzieci i nastolatki, a nie poważna pani w wieku już prawie średnim, nawet jeżeli jej samej wydaje się że oszukała metrykę i wszystkich wokoło. Ale jakoś w dzieciństwie nie było okazji, potem też nie, zresztą nigdy mnie nie pociągały…
Domyślacie się już?
Tak, chodzi o narty.
Na razie biegowe.
Założyłam dzisiaj pierwszy raz na nogi. Zaliczyłam jeden upadek kontrolowany i trzy – nie do końca. Mniej więcej załapałam ruch podstawowy. I nawet się pościgałam na jakieś 150 metrów. Przegrałam o pół narty. Ale ile przy tym miałam radości. Już dawno się tak nie uśmiechałam… Bardzo dawno.
Tak, to prawda, z niekłamaną zazdrością patrzyłam na tych, którzy przyjechali sobie po prostu pojeździć i tylko śmigali w tę i z powrotem. Nawet kilkuletnie dzieci. Rany – myślałam – ile lat straciłam, a mogłam też tak śmigać. Pamiętam jak rzez mgłę, że rodzice chyba kiedyś jeździli na biegówkach. Ale musiałam być bardzo mała. A potem w domu na nartach jakoś się nie jeździło. Zresztą, mało kto wtedy jeździł, narty nie były specjalnie popularne, nawet na Kieleccczyźnie, która dzisiaj jest nieomal śnieżnym królestwem…
Z drugiej strony – gdybym umiała jeździć, nie miałabym dzisiaj tej radości odkrywania, że nie jestem ostatnią łamagą, a bieganie oraz ćwiczenia, w tym zwłaszcza zajęcia na Siennickiej – procentują i tutaj. Bo może technika jeszcze nie ta, może jeszcze ręce trochę za słabe (trzeba dopracować, kettelki czekają), ale nogi pracują mocno i bez specjalnego zmęczenia. Gdybym jeszcze kiedyś posłuchała trenera Kuby i nauczyła się, że „Łokcie bliżej” (http://aniabiega.blox.pl/2012/02/Ania-lokcie-blizej.html), to w ogóle dzisiaj śmigałabym jako ten talent naturalny i samorodny…
Zresztą, jeszcze będę. W końcu Biegówki Wesoła (http://www.biegowkiwesola.org/) i Kasia Witek nie jedną osobę jeździć nauczyły. To jest, pardą, biegać. Bo jednak to ma być bieganie, a nie niedzielny spacerek. Coś czuję, że ta nowa miłość będzie kwitnąć zimą… Jak tylko spadnie śnieg. Dzisiaj spadł :) W życiu tak ekspresowo nie odśnieżałam podjazdu, żeby się nie spóźnić na zajęcia. A po zajęciach…
-To co? W przyszłym roku Bieg Piastów? – rzuciłam wsiadając do samochodu. Małżonek tylko ciężko westchnął. Ale mam wrażenie, że biegówki, na razie w Wesołej, zauroczyły także jego...
A dzisiaj uśmiecham się niemal naokoło głowy, mam ogniki w oczach, a przed następnym spotkaniem na samą myśl mam motylki w brzuchu i czuję radosną ekscytację. To może znaczyć tylko jedno. Tak! Zakochałam się! Od pierwszego... kroku.
Bo w nim jest to, co tak lubię – ten przyspieszony oddech, szybsze bicie serca, to ciepło mimo mrozu wokoło, ta niepewność przed pierwszym gestem, ta radość z pierwszego udanego… ślizgu. Aż musiałam zdjąć kurtkę...
Wiem, wiem, takie rzeczy to dzieci i nastolatki, a nie poważna pani w wieku już prawie średnim, nawet jeżeli jej samej wydaje się że oszukała metrykę i wszystkich wokoło. Ale jakoś w dzieciństwie nie było okazji, potem też nie, zresztą nigdy mnie nie pociągały…
Domyślacie się już?
Tak, chodzi o narty.
Na razie biegowe.
Założyłam dzisiaj pierwszy raz na nogi. Zaliczyłam jeden upadek kontrolowany i trzy – nie do końca. Mniej więcej załapałam ruch podstawowy. I nawet się pościgałam na jakieś 150 metrów. Przegrałam o pół narty. Ale ile przy tym miałam radości. Już dawno się tak nie uśmiechałam… Bardzo dawno.
Tak, to prawda, z niekłamaną zazdrością patrzyłam na tych, którzy przyjechali sobie po prostu pojeździć i tylko śmigali w tę i z powrotem. Nawet kilkuletnie dzieci. Rany – myślałam – ile lat straciłam, a mogłam też tak śmigać. Pamiętam jak rzez mgłę, że rodzice chyba kiedyś jeździli na biegówkach. Ale musiałam być bardzo mała. A potem w domu na nartach jakoś się nie jeździło. Zresztą, mało kto wtedy jeździł, narty nie były specjalnie popularne, nawet na Kieleccczyźnie, która dzisiaj jest nieomal śnieżnym królestwem…
Z drugiej strony – gdybym umiała jeździć, nie miałabym dzisiaj tej radości odkrywania, że nie jestem ostatnią łamagą, a bieganie oraz ćwiczenia, w tym zwłaszcza zajęcia na Siennickiej – procentują i tutaj. Bo może technika jeszcze nie ta, może jeszcze ręce trochę za słabe (trzeba dopracować, kettelki czekają), ale nogi pracują mocno i bez specjalnego zmęczenia. Gdybym jeszcze kiedyś posłuchała trenera Kuby i nauczyła się, że „Łokcie bliżej” (http://aniabiega.blox.pl/2012/02/Ania-lokcie-blizej.html), to w ogóle dzisiaj śmigałabym jako ten talent naturalny i samorodny…
Zresztą, jeszcze będę. W końcu Biegówki Wesoła (http://www.biegowkiwesola.org/) i Kasia Witek nie jedną osobę jeździć nauczyły. To jest, pardą, biegać. Bo jednak to ma być bieganie, a nie niedzielny spacerek. Coś czuję, że ta nowa miłość będzie kwitnąć zimą… Jak tylko spadnie śnieg. Dzisiaj spadł :) W życiu tak ekspresowo nie odśnieżałam podjazdu, żeby się nie spóźnić na zajęcia. A po zajęciach…
-To co? W przyszłym roku Bieg Piastów? – rzuciłam wsiadając do samochodu. Małżonek tylko ciężko westchnął. Ale mam wrażenie, że biegówki, na razie w Wesołej, zauroczyły także jego...