Bieg sezonu. Łódzkie opowieści

Bieg sezonu. Łódzkie opowieści

Dodano:   /  Zmieniono: 
I gdybym jeszcze kiedyś wpadła na pomysł jechać po wynik do Łodzi, to przypomnij mi, że jeszcze Krynica świetnie się nadaje na życiówki – powiedziałam do męża zaraz po tym, jak już zapięłam pod szyję kurteczkę, pozostawiając na wierzchu niezbyt urodziwy medal Łódź Maraton Dbam o Zdrowie. Ale wyjątkowo nie było w moim głosie specjalnego rozczarowania czy żalu. Raczej rozbawienie…
Bo cała złość i irytacja wyparowała mi na finiszu w Atlas Arenie, gdzieś w tych egipskich ciemnościach w których błyskały tylko reflektory skierowane na metę… Gdzieś w tych dźwiękach bębnów na wlocie do Atlas Areny – bo przypomniał mi się Run Berlin i poczułam to coś… dzięki czemu jeszcze zdobyłam się na finisz i szczęśliwie nie potknęłam się i nie wybiłam zębów na żółtym dywanie.

Czemu tam leżał ten dywan? Tego już nie udało mi się stwierdzić. Owszem, w Wiedniu przed metą też jest dywan, ale po pierwsze czerwony, po drugie – jakiś taki mniej pofałdowany, a po trzecie – jest w pełnym blasku dnia, a nie w ciemnościach, co ogranicza jego... wpływ na wyniki końcowe. No i przed pałacem ten dywan jest jakoś bardziej na miejscu niż w hali.

Wracając jednak do tej trasy. Który to już raz dałam się nabrać na teksty organizatora: szybka, płaska, bardziej płaska, najbardziej płaska, trasa na rekordy… Ta miała być na rekord Polski. Kobiet. To prawda, że nie znam Łodzi. Mimo że biegłam tam kiedyś półmaraton. Ale półmaraton rozgrywał się na dwóch pętlach po ok. 10 km gdzieś w środku miasta. A tu organizator postanowił ukazać nam całe piękno miasta. No i cudnie. Ale trzeba było gdzieś wrzucić profil tej trasy, to może bym przez chwilę się zastanowiła… Jakkolwiek wątpię. Jak już sobie wymyślę, że gdzieś pobiegnę, to zazwyczaj mało co może mnie od tej myśli odstręczyć. A poza tym każdy profil jestem sobie w stanie zracjonalizować. Przed biegiem.

Tu przed biegiem przede wszystkim uwijałam się jak w ukropie. Jeszcze tu zajrzeć, to zrobić, z tym się spotkać, coś napisać. Ledwie zdążyliśmy na autobus. I w ogóle cala sobota była w niedoczasie. Chyba powinnam brać wolne już w piątek przed maratonem. Na szczęście w Łodzi byliśmy o czasie, a w hotelu nawet przed, ale hotel stanął na wysokości zadania i znalazł wolny i sprzątnięty pokój. Też na wysokości, z widokiem na łódzkie dachy i podwórka.

Z hotelu do Atlas Areny, gdzie mieściło się biuro oraz baza biegu, było jakieś 1300 metrów. Zrobiliśmy spacer. Na miejscu okazało się, że projektant przestrzeni musiał brać szkoły w supermarkecie, bo chleb, to znaczy numery, były na samym końcu dość skromnego acz uroczo chaotycznego expo. Gnani zobowiązaniami rodzinnymi, przelecieliśmy i przez biuro i przez expo jak burza, załapując się na prezentację elity. Z uznaniem obejrzeliśmy koszulki okazjonalne bodaj New Balance – z wzorami, które nie wygrały konkursu i nie znalazły się na koszulce oficjalnej. Oczywiście, były ładniejsze. Ale tylko w wymiarze męskiego L i XL. Cóż... Za to na pasta party była opcja bez mięsa i innych składników odzwierzęcych. Była tez opcja dokupienia kluchów dla osób zaprzyjaźnionych, co od razu podnosi rangę towarzyską imprezy. I to w sumie wszystko, co zapamiętałam z soboty, bo po kluchach pognaliśmy dalej…

Ale za to niedziela, ale za to niedziela… Zaczęła się wcześnie, jak to prze maratonem. O siódmej byliśmy na śniadaniu – bo dopiero o tej porze podawali. My, organizatorzy, elita, biegacze. Prawie się zaśliniłam na widok szwedzkiego stołu, napakowałam sobie na talerze jak dziki pierwszy raz w cywilizacji, ale głos rozsądku sprawił, że poprzestałam na płatkach z mlekiem sojowym i bułeczce z miodem. Taki tam, biegowy standardzik.

Jakoś cały czas nie mogłam poczuć tego maratońskiego święta, tej adrenaliny, tych emocji. O ile rok temu w Barcelonie byłam pewna swego jak chyba nigdy, tak w niedzielę miałam doskonałą świadomość, czego nie wybiegałam. Oraz miałam świadomość, że jest strasznie późno, a do startu cały czas kilkaset metrów nie wiadomo gdzie. Mimo to robiłam dobrą minę. Im bliżej Atlas Areny, tym bardziej nabierałam optymizmu. Niesłusznie. Pierwsze podejście do depozytu – nietrafione. Małe błądzenie, ale w końcu udało się odnaleźć karteczki wielkości zeszytu A5 ze strzałkami. Ufff. Na szczęście w samym depozycie obyło się bez kolejki.

Na start kierowały kolejne karteczki zeszytowe i wydzielone taśmą przejście przez lokalny teren zazieleniony. Poruszało się nim wystarczająco dużo osób, żeby nie zabłądzić. Im bliżej było startu, tym robiło się bardziej nerwowo, bo szereg niebieskich budek był dobrze ukryty przed wzrokiem biegaczy… Zresztą, może one nie były niebieskie, tylko bardzie maskujące?

W strefie startu jakoś w miarę sprawnie udało mi się zlokalizować właściwą strefę, spotkać znajomych, popozować i… I już – odliczanie, strzał, start. Wystartowaliśmy wspólnie z biegiem na 10 km, ale po kilkuset metrach trasy nam się rozeszły. Starałam się. Starałam się za wszelką cenę ruszyć rozsądnie. I nawet mi się to udało. Nie bacząc na to, że koleżanka (ta od 3:40) mi odjeżdża, robiłam swoje i nie zamierzałam przyspieszać. Już myślałam, że jestem taka cwana i tak po profesorsku biegnę. Podobało mi się. Na 7. kilometrze delikatny wiatr przywiał miły nosowi zapach. Co to jest, co to jest? Rozejrzałam się na boki. No tak, browar! Zaraz potem kawalątek Piotrkowskiej, który pozwolono nam zająć, i w lewo, w nieco mniej zadbana, choć urokliwą uliczkę. Gdzieś po drodze – orkiestra dęta. Niósł mnie te łódzki asfalt, przyczaiłam się za plecami dwóch panów z Biegam na Tarchominie, biegli równo i spokojnie, ale pewnie…

Podbiegi zaczęły się zrazu delikatnie mniej więcej na 13. kilometrze. Zaraz potem wbiegliśmy w tereny zielono leśne i zaczął się odcinek specjalny, górski OS dla wytrwałych… Wbiegliśmy w las łagiewnicki. Pięknie było, zielono, na szczęście nic nie pyliło, za to trasa zakwitła rowerzystami, którzy nie wiedzieć czemu uważali, że są bohaterami tej imprezy, zwłaszcza na podbiegach, to jest, pardon, podjazdach. Ale odnośne służby nie protestowały, może to był rodzaj takiej masy krytycznej okołobiegowej. Co jakiś czas wyrastały przy trasie spontaniczne punkty kibicowania, jak ten na 19. Kilometrze, gdzie pani przez mikrofon zachęcała „I z entuzjazmem krzyczymy, z entuzjazmem”. Prawie się poplułam z radości. Oczywiście zaraz za zakrętem wynurzył się podbieg…
Jakoś tak kawałek za półmetkiem, po serii zabójczych podbiegów na chwilę zrobiło się płasko, w sam raz żeby złapać i oddech i nastawić się psychicznie na… kolejny podbieg. 25 km. Zaczynałam mieć dosyć. I niestety, zaczynało to być widać. Tu pozdrawiam całą grupę czytelników bloga, którzy mijali mnie kolejno, zaczepiając i upewniając się, że to na pewno mnie mijają. Próbowałam jeszcze zacisnąć zęby i powalczyć, że niby tanio skóry nie sprzedaje, ale to już był łabędzi śpiew. Właśnie zaczynał się prawdziwy maraton, a mnie właśnie wychodził z mięśni ostatni miesiąc, kiedy to tak naprawdę więcej nie biegałam niż biegałam i kiedy to postawiłam na regenerację i dochodzenie do zdrowia raczej niż na żyłowanie i przyginanie gałęzi (taka moja metafora). Nie było z czego przycisnąć. I jeszcze ta kolka.

31 kilometr wypadał w okolicach startu. Wyglądało, że prowadzi tu długa agrafka, bo z naprzeciwka nabiegali zawodnicy w bardzo umiarkowanym zagęszczeniu, co by sugerowało, że to ci znacznie, a nie tylko trochę szybsi. Agrafka, jak się okazało, miała ponad 3 km w jedną stronę. Ulicą, o ironio, Maratońską. Ulica Maratońska dopełniła mojego kielicha goryczy, przelało mi się, bezsilnie patrzyłam na nieubłaganie biegnący czas. I odpuszczałam kolejne granice. Nie pomogła nawet odgazowana cola podana przez małżonka po drodze (a moje pełne żalu "Zakręconą mi dajesz?” przysporzyło niekłamanej rozrywki kibicom). Zacisnęłam zęby i ruszyłam na ostatnie 5 km.

To już było końcowe odliczanie, final countdown, odliczałam każde 100 metrów, każdy zakręt, każdego kibica. Nie pozbierała mnie nawet grupa na 3:45, choć pacemakerzy bardzo się starali i mieli ogromną siłę przekonywania. Nie dało rady. Co próbowałam przyspieszyć, resztki śniadania podchodziły mi do przełyku. Pozbywanie się ich w miejscach publicznych nadal jednak wykraczało poza tolerancję mojego poczucia estetyki. A poza tym było mi coraz bardziej wszystko jedno.

Aż do ostatnich 200 metrów, kiedy to nagle przed samą Atlas Areną dostałam przyspieszenia. A potem były bębny, zbieg, dywan i finisz, jakbym nagle odzyskała siły. I te reflektory, w których każdy choć przez chwilę był gwiazdą.

I ten ból wszystkich mięśni – już za metą. Z medalem, który pierwszy raz w życiu gryzłam, jak gryzłam ten asfalt na ostatnich 5 kilometrach. Może będą zdjęcia z gryzienia, bo w końcu Sportografia sportografowała i uwieczniła (Rafał :)) ten moment. Becia dokumentowała, jak gryzę asfalt.

Łódź. Maraton bez historii, bez wyniku, bez dreszczu. Ale pełen emocji, pełen dobrych słów, pełen świetnych ludzi (dziękuję za wszystkie rozmowy w biegu, za kibicowanie, za wsparcie) i fajnych gestów. I wreszcie – ważny, bo z przesłaniem.Przypominam – a szczegóły: na http://www.siepomaga.pl/f/fundacjahospicyjna/c/1194.

P.S. W międzyczasie rozwiązały się konkursy na pakiet na Bieg Konstytucji. Dzięki PKO BP wraz ze mną 3 maja pobiegną Olga BeDe (FB) oraz Harrier (spod bloga). Gratulacje i do zobaczenia na biegu.

Ten bieg też ma swój cel charytatywny. To akcja biegowa „biegnę dla Adasia”. Chłopiec urodził się rok temu ze skomplikowaną wadą serca (TAC). Ze względu na pogarszający się stan zdrowia musi być pilnie operowany (w połowie maja). Wszyscy chętni zawodnicy będą mogli odbierać kartki – identyfikatory akcji w dniu biegu w namiocie PKO Banku Polskiego rozstawionego na Agrykoli od ok. godz. 9.00 do 11.00. Jeśli dla Adasia pobiegnie co najmniej 200 osób, Fundacja PKO Banku Polskiego przekaże na jego konto 20 tys. zł. Akcja prowadzona jest w ramach programu „PKO Bank Polski Biegajmy razem”.








Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...