Gdzie diabeł nie może, czyli kobiety na maratońskich ścieżkach

Gdzie diabeł nie może, czyli kobiety na maratońskich ścieżkach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Starożytni mieli prościej. Kobiety nie tylko nie biegały, ale generalnie miały zakaz wstępu na stadiony, gdzie rozgrywano igrzyska. Z czasem wpuszczono na olimpijski stadion kobiety niezamężne, ale ponieważ zasadniczo nie poruszały się one samopas, więc wyłom w regułach był czysto teoretyczny. Kobiety trzymały się od sportu na dystans, podobnie jak od wojny. W końcu i tu, i tu mam do czynienia z walką.
Od jakiegoś czasu co prawda co po niektórzy twierdza, że kobiety miały swoje igrzyska, poświęcone boginii Herze, Heraia, ale tak naprawdę była to raczej lokalna impreza o ograniczonym zasięgu – w przeciwieńskie do igrzysk olimpijskich. Niejaki Pauzaniasz w swojej „Wędrówce po Helladzie” podaje, że niezamężne kobiety rywalizowały ze sobą na olimpijskiej bieżni w biegu na dystansie pięciu szóstych stadionu (około 160 metrów).

Historia nam bliższa okazała się dla kobiet jeszcze bardziej okrutna, bo wyłączyła je ze sportu w ogóle. Ale, jak wiadomo, kobiety nie są z tych, co łatwo rezygnują i nie lubią, żeby je traktować jako płeć specjalnej troski. I dlatego już w 1896 r. na starcie biegu maratońskiego, który wtedy był jeszcze nieco krótszy niż dzisiejsze 42 km 195 m, wraz z grupą mężczyzn stanęła kobieta – Greczynka Melpomena. Dotarła do mety w czasie powyżej czterech godzin, nie zakwalifikowała się na pierwsze nowożytne igrzyska, ale trafiła do legendy. A w pierwszych nowożytnych igrzyskach nie wstartowała ostatecznie żadna kobieta. Zresztą, wobec zaciekłego oporu barona de Coubertina (tak, tak, i on ma skazę na życiorysie), w większej liczbie kobiety pojawiły się na olimpijskich arenach dopiero w 1928 r. Pomysł, że mogłyby wystartować w biegu maratońskim, nikomu nie przyszedł do głowy. Z wielkimi obawami dopuszczono bieg na 800 m, który brutalnie pokazał, że kobiety nie powinny biegać więcej niż jedno okrążeni stadionu.

W tym kontekście w sumie przestaje mnie dziwić mój osobista Mama, która kiedyś, wybierając się ze mną jako kibic na stadionowy trening (dwa dni po moim trzecim maratonie) zapytała: Ale to zrobisz jedno czy dwa kółka po tym stadionie? – Mamuś, na dwa to szkoda buty zmieniać… Dwadzieścia. A właściwie – dwadzieścia pięć – wyprowadziłam ją z mylnego wyobrażenia o bieganiu.
Mam szczęście, bo mniej więcej wtedy, kiedy ja się urodziłam, trwała batalia o kobiece bieganie. W tym – o maraton. Maraton w ogóle – i maraton na igrzyskach. Dzisiaj już nikt nie pyta, czy kobiety mogą biegać, czy powinny, czy to im przypadkiem nie szkodzi. Nie, dzisiaj dyskusja jest o tym – jak szybko mogą biegać, kiedy padnie nowy rekord świata, czy dogonią mężczyzn.

Ale zanim znaleźliśmy się w takim przyjemnym momencie, że możemy się bić co najwyżej o osobne szatnie i ewentualnie wysokość nagród, musiało się wydarzyć kilka incydentów, które spowodowały, że kobiety zdobyły maraton. Wszystko zaczęło się nieco wcześniej, ale tak naprawdę do dyskursu publicznego trafiło w kwietniu 1967 r. To wtedy Boston Marathon zamiast na kolumny sportowe trafił na czołówki amerykańskich gazet. A ilustracją z biegu było czarnobiałe zdjęcie, na którym dwóch działaczy szarpało zawodnika z nr 261. Zawodnika? No, właśnie się zorientowali, że K.V. Switzer to nie zawodnik, a – zawodniczka, Kathrine, i nie bacząc na autobus pełen fotoreporterów, próbowali usunąć z trasy kobietę. 20-letnia Kathrine biegła ze swoim trenerem i z narzeczonym, którzy odepchnęli napastników i umożliwili jej dalszy bieg.

Kathrine miała zresztą podwójne szczęście. Po pierwsze, dopuszczono ją do biegu. A dopuszczono, bo zarejestrowała się nie jako Kathrine, a jako K.V. Switzer. Według niej samej, nie było to zamierzone. Ot, po prostu, akurat w tym okresie swojego życia podpisywała się inicjałem – na cześć J.D. Salingera. Może się tak podpisywała. Ale na pewno też znała całkiem świeżą historię Roberty Gibb. Gibb przebiegła bostoński maraton rok wcześniej. Jej wynik był o prawie godzinę lepszy niż wynik Switzer. W 1967 Gibb też przybiegła przed Switzer. I w 1968. Ale wyniki Gibb figurują w oficjalnych statystkach Bostonu raptem od… 1996 r.
Dopiero po trzydziestu latach Amerykanie przyznali, że faktycznie, była taka zawodniczka i faktycznie, przebiegła legendarny maraton. W 1966 r. sam dyrektor bostońskiego maratonu wysłał Gibb pismo tłumaczące, że niestety, jako kobieta nie może wziąć udziału w maratonie, bo kobieca fizjologia uniemożliwia bieganie maratonów i w ogóle kobiety mogą się ścigać najwyżej na półtorej mili (ok. 2,4 km). Gibb, w bermudach swojego brata i bluzie z kapturem, ukryła się w krzakach i wystartowała. Z krzaków.
Trzeba było kolejnych kilkunastu lat, by kobiecy maraton tak naprawdę wylazł z krzaków, wyrósł z powijaków – i trafił do programu Igrzysk Olimpijskich. Pierwszy olimpijski maraton kobiet rozegrano w 1984 r. w Los Angeles.

A potem ruszyła lawina. Kobiety rozpanoszyły się na biegowych ścieżkach na całego. Już nie tylko powstają specjalne kolekcje biegowych strojów dla kobiet, damskie modele butów, które podobno są lepiej dopasowane do budowy kobiecej stopy, chociaż na pierwszy rzut oka stopa kobiety może być co najwyżej ciut mniejsza niż stopa męska. Już mamy specjalne biegi – tylko dla kobiet, gdzie panom wstęp wzbroniony, chyba że kibicują lub robią zdjęcia, albo – jak w ostatniej edycji Samsung Iren Women’s Run – służą za znaczniki kilometrów. Ale biegi kobiece w Polsce to jeszcze pieśń przyszłości, bo na razie daleko nam do tego, żeby, jak w San Francisco, organizować maraton dla kobiet z kilku- czy nawet kilkunastotysięczną frekwencją. I daleko nam jeszcze do tego, żeby – jak w Stanach – kobiety stanowiły ponad 60 proc. uczestników biegów krótszych niż maratońskie.

Na dzisiaj kobiety stanowią jakieś 25-30 proc. uczestniczek biegów krótszych – do 10 km. I warto zwrócić uwagę na tą tendencję, bo jeszcze 4-5 lat temu udział kobiet w biegach wahał się od 7 (standardowo) do 15 proc. (duże masowe biegi). Najwięcej kobiet wzięło udział w ubiegłorocznej edycji Biegnij Warszawo – ale nadal 4,5 tysiąca pań w skali całego biegu stanowiło zaledwie i a 35 proc. Mniej pań wystartowało w Biegu Niepodległości, ale i tak 2716 kobiet to 37 proc. wszystkich uczestników i to chyba również, poza biegami stricte kobiecymi – jeden z najwyższych współczynników. Kobiety zatem już pokazały, że biegają, że nie boj się startować, ale wciąż mierzą siły na zamiary i ostrożnie szacują swoje możliwości. A poza tym – lubią bieg duże, gdzie łatwiej ukryć się w tłumie ;-)

Bo już taki półmaraton czy maraton cieszy się zdecydowanie mniejszym udziałem kobiet. Już, już miałam napisać, że mniejszym zainteresowaniem, ale jednak to nie o zainteresowanie chodzi, tylko właśnie o udział. Chociaż liczba pań, które w tym roku dobiegły do mety 9. PZU Półmaratonu Warszawskiego imponuje. 2385. 21 procent. Niby nie dużo, ale w liczbach to jakieś 500 więcej niż rok wcześniej. Zresztą, rok wcześniej, w warunkach arktyczno syberyjskich, do mety dotarło prawie 1900 pań, także pond 1/5 wszystkich uczestników. Twardy charakterek mają biegaczki!

A co z maratonem? Tu już panie zdecydowanie są w mniejszości. Nadal obowiązuj zasada – 7, maksymalnie 10 proc. Tu też odbiegami od średniej świata zachodniego, gdzie pań startuje 25-40 proc. To prawda, że niektórzy organizatorzy bardzo się przyczynili do takiego stanu rzeczy, różnicując nagrody i odstraszając lepsze zawodniczki od startu. A kobieca logika działa tak: chce pobiec maraton. Chcę zrobić życiówkę albo dobry wynik. Sprawdzam kilka biegów. Sprawdzam wyniki za ubiegły rok. No i widzę, że zwyciężczyni miała ponad 3 godziny… Szukam innego. Często – w bliskiej zagranicy. Na przykład w takim Berlinie, gdzie kobiet biegnie blisko 10 000.

W Polsce najwięcej pań można spotkać na trasie Maratonu Warszawskiego. No, tak, w końcu mnie też. W zeszłym roku było nas prawie 1000. Ale to dalej raptem 12-13 proc. wszystkich uczestników. Co cieszy – to dynamika. Między rokiem 2012 a 2013 liczba kobiet na trasie MW wzrosła o 36 proc. Między 2011 a 2012 – prawie się podwoiła. No, ale w końcu gdzie może być więcej kobiet, skoro w Warszawie jest też największy wybitnie kobiecy punkt odżywczy – obsługiwany przez najbardziej kobiece dziewczyny w perfekcyjnym makijażu i w różowych koszulkach. Nawet na 35. kilometrze potrafią dodać siły.

Jeżeli tendencja się utrzyma – już we wrześniu będziemy mieć na mecie 36. PZU Maratonu Warszawskiego ponad 1000 kobiet. I to dobrze ponad 1000. Na razie na liści startowej jest już ponad 1140 pań i codziennie przybywają nowe! Stawiamy milowy krok w feminizacji polskich maratonów. I tak do 28 września. Fajnie będzie być częścią tej historii. To może jakaś specjalna strefa za metą?

Ostatnie wpisy

  • Chasing the Breath – W pogoni za oddechem18 sty 2017, 16:53Wbrew pozorom i tytułowi nie jest to film o norweskich biegaczkach ( i biegaczach) narciarskich, ale o Polaku, który postanowił ukraść Szerpom zwycięstwo w Everest Marathon. Jak dla mnie, ten film mógłby równie dobrze nosić tytuł „W pogoni za...
  • Nie jesteśmy tam chłopcem do bicia30 cze 2016, 10:15Za 12 godzin ten tekst może być już nieaktualny. Cóż, tak bywa, jak się zbiera do pisania przez cały tydzień. A chciałam coś napisać o EURO. Niby za piłką nie przepadam, ale stara kibicka wyłazi mi spod koszuli. Co prawda tegoroczną imprezę...
  • „Niezłomny”. Dlaczego warto.5 sty 2015- Ania, Louis nie żyje – zaczepiła mnie jakoś w lipcu koleżanka. – JAKI LOUIS? – zapytałam dużymi literami, wstrzymując oddech. – Louis Zamperini, niezłomny – gdyby nie to, że rozmawiałyśmy przez FB, pewnie...
  • Narodowy spis biegaczy, czyli gdzie ta siła18 gru 2014Ponad 60 000 osób wzięło udział w Narodowym Spisie Biegaczy. Bo tak fajny lans był wstawić sobie w serwisie społecznościowym obrazek z kolejnym numerkiem. Tak, też dałam się spisać. Gdzieś pod sam koniec akcji, kiedy właściwie nie biegałam i...
  • Maraton bez medalu, czyli #droganaNarodowy – epilog30 wrz 2014Nie mam medalu z 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Żałuję, bo medal jest piękny, chyba najładniejszy, jaki mogłam mieć w kolekcji. Z tego maratonu, zamiast medalu, mam breloczek. Też ładny, z Mostem Poniatowskiego. I mam też nogi zmęczone, jakbym...