Sobotni wieczór. Włączam telewizor i szukam czegoś ciekawego. O, kabarety! Może będzie śmiesznie. Widzę jakieś skecze polityczne - ktoś naśladuje Kaczyńskiego, ktoś Tuska. Wszyscy są szczęśliwi. W końcu pada sakramentalne „dupa”. Sala zanosi się śmiechem. Brawa głośniejsze niż wcześniej. A potem „kur…” i „zaje…” – i dwie minuty oklasków. Zaraz, co się dzieje? To jest śmieszne?
„Zainspirowany” tymi popisami zacząłem się zastanawiać, z czego śmieją się współcześni licealiści. I doszedłem do smutnego wniosku, że większość z nich śmieje się z tego samego. Z „dowcipów” ociekających soczystymi przekleństwami. A co pokazałby 17-latek, gdyby miał wystąpić przed publicznością na scenie? Żeby się przekonać, trzeba było poszukać młodzieżowych kabaretów. W zeszłym roku wymyśliłem dla nich imprezę – Warszawski Festiwal Kabaretów Uczniowskich. I zacząłem szukać. Okazało się, że takich kabaretów… praktycznie nie ma. Znalazłem tylko cztery grupy (z czego trzy powstały na moją prośbę…). Były niezłe, ale na pewno nie zachwycały. Jury pod przewodnictwem Jana Pietrzaka postawiło na dwóch chłopaków, którzy byli najbardziej naturalni. Jeden z nich trafił potem do teledysku Kayah i reklamy.
Rok później było już trochę lepiej. Dostałem dziesięć zgłoszeń – w tym dwa spoza Warszawy. Ale na eliminacje dotarło tylko pięć zespołów. Co z resztą? Najczęstsze usprawiedliwienie, jakie słyszałem, brzmiało: „brakuje mi pomysłu”. „Bartek, nie wystąpię. Naprawdę trudno rozśmieszać innych” – napisała mi jedna ze znajomych (wiedziała co pisze, ma za sobą doświadczenia teatralne). Rzeczywiście - co pokazać, żeby było zabawnie, a do tego na jakimś poziomie? Z tym pytaniem czekałem na eliminacje przedfestiwalowe. Pierwszy występ – aj, przemilczmy. Kolejne… i nagle zaczynam się śmiać. Nie słychać wulgaryzmów, słychać za to świetne żarty, młodzi śmieją się z młodych. Bawią się tym, co poznali w szkołach: Mickiewiczem, Sobieskim. I to jak się bawią! Jedna z grup nawiązuje do klasyki – kabaretu „Dudek”. Na takich ludzi czekałem.
Finałowe występy oceniają jurorzy: Tomasz Zimoch, Zbigniew Hołdys i Marcin Perchuć. Wskazują na błędy, ale zwracają też uwagę na mocne strony. I też się śmieją. Czyli – da się! I to na wysokim poziomie.
W tym roku Warszawski Festiwal Kabaretów Uczniowskich był otwarty także dla uczelni wyższych: tryumfowała grupa złożona z trzech studentek. Bez problemu porywają publiczność - inteligencją, szkolnymi nawiązaniami (– A ile to piwo ma procent? – pyta jedna z artystek. – 40 i 4 – rzuca druga). Nie muszą rzucać mięsem.
Może więc jest dla nas jakaś nadzieja?
Rok później było już trochę lepiej. Dostałem dziesięć zgłoszeń – w tym dwa spoza Warszawy. Ale na eliminacje dotarło tylko pięć zespołów. Co z resztą? Najczęstsze usprawiedliwienie, jakie słyszałem, brzmiało: „brakuje mi pomysłu”. „Bartek, nie wystąpię. Naprawdę trudno rozśmieszać innych” – napisała mi jedna ze znajomych (wiedziała co pisze, ma za sobą doświadczenia teatralne). Rzeczywiście - co pokazać, żeby było zabawnie, a do tego na jakimś poziomie? Z tym pytaniem czekałem na eliminacje przedfestiwalowe. Pierwszy występ – aj, przemilczmy. Kolejne… i nagle zaczynam się śmiać. Nie słychać wulgaryzmów, słychać za to świetne żarty, młodzi śmieją się z młodych. Bawią się tym, co poznali w szkołach: Mickiewiczem, Sobieskim. I to jak się bawią! Jedna z grup nawiązuje do klasyki – kabaretu „Dudek”. Na takich ludzi czekałem.
Finałowe występy oceniają jurorzy: Tomasz Zimoch, Zbigniew Hołdys i Marcin Perchuć. Wskazują na błędy, ale zwracają też uwagę na mocne strony. I też się śmieją. Czyli – da się! I to na wysokim poziomie.
W tym roku Warszawski Festiwal Kabaretów Uczniowskich był otwarty także dla uczelni wyższych: tryumfowała grupa złożona z trzech studentek. Bez problemu porywają publiczność - inteligencją, szkolnymi nawiązaniami (– A ile to piwo ma procent? – pyta jedna z artystek. – 40 i 4 – rzuca druga). Nie muszą rzucać mięsem.
Może więc jest dla nas jakaś nadzieja?