Powiem szczerze, nie lubię mieć racji. Ta moja przypadłość dotyczy szczególnie przypadków dających się sprowadzić do konkluzji ” a nie mówiłam?”.
Kiedy w lipcu tego roku media podały , że minister Boni szykuję rewolucję w urzędach, ogarnęły mnie tzw. ambiwalentne uczucia. Praktycznie nie ma w naszym kraju osoby, która nie miałaby za sobą traumatycznych doświadczeń z urzędami i urzędnikami. Większość z nas żyje w skądinąd słusznym przeświadczeniu, że w administracji pracuje zbyt wiele osób, a jakość ich pracy pozostawia wiele do życzenia. Nie ma więc nic bardziej nośnego jak postulat zwolnienia 10% tej bezproduktywnej kasty.
Z drugiej strony nasze życie , wbrew zapowiedziom kolejnych ekip rządzących, staje się coraz bardzie sformalizowane. Aby uzyskać pozwolenie, koncesję czy inną decyzję, trzeba wypełnić setki papierów. Dbają o to nie tylko nasi nieocenieni posłowie, ale także wszelkiego autoramentu korporacje, czy wreszcie Unia Europejska. Ktoś to musi w urzędach czytać, oceniać, dekretować i podsuwać do podpisu Organowi Administracji . Tą niewdzięczną robotą zajmują się wysokiej klasy fachowcy, którzy są w każdym zawodzie, także w zawodzie urzędnika. Usunięcie 10% tych ludzi z dnia na dzień, spowodować by mogło paraliż urzędów, wyłącznie ze szkodą dla obywatela zwanego na tę okoliczność, petentem.
Klasą bezsprzecznie próżniaczą są natomiast indywidua zaludniające gabinety ministrów, wojewodów, prezydentów miast. Nie ma raczej możliwości i nigdy nie było , by jakakolwiek partia polityczna odstąpiła od pozbycia się tych figur, których głównym zadaniem jest pojawianie się w urzędzie w celu podpisania listy obecności.
Stąd też bez zdziwienia przyjęłam informację najnowszego wydania tygodnika “Wprost” , że projekt ministra Boniego trafił do kosza. Oprotestowały go nie tylko kancelarie: Sejmu, Senatu, Prezydenta, wszystkie ministerstwa czy urzędy centralne, ale nawet własna kancelaria naszego reformatora, kancelaria premiera. Sam tylko minister, szef owej kancelarii Tomasz Arabski swoje uwagi spisał na ośmiu bitych stronach formatu A4.
Nie można przecież pozbawić zasłużonej nagrody wszystkich uwijających się jak w ukropie przy okazji kampanii wyborczych, tych specjalistów znających się na absolutnie wszystkim. Trzeba ich gdzieś poupychać po kątach na stanowiskach, które zapewnią nie tylko godziwą pensję, ale dadzą im swobodę zajmowania się w godzinach pracy partyjną robotą. Ktoś im musi za to zapłacić, tym kimś jesteśmy my, obywatele mamieni raz na jakiś czas postulatem finansowania partii politycznych spoza budżetu.
Z drugiej strony nasze życie , wbrew zapowiedziom kolejnych ekip rządzących, staje się coraz bardzie sformalizowane. Aby uzyskać pozwolenie, koncesję czy inną decyzję, trzeba wypełnić setki papierów. Dbają o to nie tylko nasi nieocenieni posłowie, ale także wszelkiego autoramentu korporacje, czy wreszcie Unia Europejska. Ktoś to musi w urzędach czytać, oceniać, dekretować i podsuwać do podpisu Organowi Administracji . Tą niewdzięczną robotą zajmują się wysokiej klasy fachowcy, którzy są w każdym zawodzie, także w zawodzie urzędnika. Usunięcie 10% tych ludzi z dnia na dzień, spowodować by mogło paraliż urzędów, wyłącznie ze szkodą dla obywatela zwanego na tę okoliczność, petentem.
Klasą bezsprzecznie próżniaczą są natomiast indywidua zaludniające gabinety ministrów, wojewodów, prezydentów miast. Nie ma raczej możliwości i nigdy nie było , by jakakolwiek partia polityczna odstąpiła od pozbycia się tych figur, których głównym zadaniem jest pojawianie się w urzędzie w celu podpisania listy obecności.
Stąd też bez zdziwienia przyjęłam informację najnowszego wydania tygodnika “Wprost” , że projekt ministra Boniego trafił do kosza. Oprotestowały go nie tylko kancelarie: Sejmu, Senatu, Prezydenta, wszystkie ministerstwa czy urzędy centralne, ale nawet własna kancelaria naszego reformatora, kancelaria premiera. Sam tylko minister, szef owej kancelarii Tomasz Arabski swoje uwagi spisał na ośmiu bitych stronach formatu A4.
Nie można przecież pozbawić zasłużonej nagrody wszystkich uwijających się jak w ukropie przy okazji kampanii wyborczych, tych specjalistów znających się na absolutnie wszystkim. Trzeba ich gdzieś poupychać po kątach na stanowiskach, które zapewnią nie tylko godziwą pensję, ale dadzą im swobodę zajmowania się w godzinach pracy partyjną robotą. Ktoś im musi za to zapłacić, tym kimś jesteśmy my, obywatele mamieni raz na jakiś czas postulatem finansowania partii politycznych spoza budżetu.