Religia to szczęście, ale lekcje religii nie. Paradoks?

Religia to szczęście, ale lekcje religii nie. Paradoks?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Minął pierwszy września, a wraz z nim zaczęła się coroczna, kilkumiesięczna wojna między nauczycielami a uczniami. Powraca pytanie o zasadność utrzymywania w szkołach lekcji religii. Czy one naprawdę są Polakom potrzebne do szczęścia?
Przynajmniej od kilkunastu lat króluje moda na szczęście. Ludzie poszukują go w lodówkach i pseudo-psychologicznych poradnikach wskazujących jasno, jak zmienić swoje życie w siedem dni. Jest to może i infantylne, ale z drugiej strony wolę to niż uleganie zbiorowej psychozie pod hasłem "memento mori".

Jednym z czynników decydujących o szczęściu człowieka jest religia. Przynajmniej tak zdają się wskazywać badania Instytutu Gallupa opublikowane na początku roku (podobne zresztą do badań psychologa społecznego Davida Myersa sprzed kilku lat). Autorzy raportu dostrzegli ewidentną korelację między stopniem zaangażowania religijnego a poczuciem dobrostanu (ang. well-being), czyli zdrowia fizycznego i psychicznego, zadowolenia z życia itp. Nie mogą tego jednoznacznie udowodnić, ale wydaje im się, że to właśnie religijność wpływa na ów dobrostan, a nie na odwrót. Czy to oznacza, że wszyscy przeciwnicy lekcji religii w szkołach powinni wycofać swoje zażalenia, ponieważ owe lekcje sprawiają, że jednostka koniec końców jest dzięki nim szczęśliwsza?

Zależność między szczęściem a wiarą nie przebiega liniowo. Najszczęśliwsze faktycznie są osoby głęboko zaangażowane religijnie. Na drugim miejscu plasują się jednak ateiści i ludzie religijnie indyferentni. Zaangażowani umiarkowanie są stosunkowo najmniej zadowoleni z życia. Odpowiedź na zadane pytanie zależy więc od tego, czy lekcje religii sprzyjają zaciśnięciu więzi z Bogiem. Sprzyjają?

Szkoła to dla nauczycieli jedno wielkie pole minowe. To ciągła walka o utrzymanie niezbędnego do przeżycia stopnia autorytetu. Gdy go stracisz, możesz wylądować z kubłem na głowie. Nauczyciele przedmiotów-beniaminków są w najtrudniejszej sytuacji. Plastykę, muzykę czy etykę dzieci zwyczajowo olewają. Lekcje religii są jednym z takich beniaminków, a katecheci potrafią przeżywać na nich prawdziwe piekło. Uczniowie, jeśli akurat nie śpią, nie odrabiają pracy domowej albo nie jedzą śniadania, dają upust nadmiarowi energii, zabijają nudę bądź próbują wywalczyć sobie lepszą pozycję w nieformalnej hierarchii funkcjonującej w każdej klasie – w tym celu dowodzą sobie wzajemnie, kto jest większym wariatem. Obserwując błaznujących i nabijających się z nauczyciela kolegów nawet ci przedstawiciele młodego pokolenia, którzy chcieliby czegoś dowiedzieć się o religii, często nie mają odwagi aktywnie włączyć się do zajęć. Boją się, że zostaną wyśmiani.

Ów brak atmosfery zdecydowanie nie sprzyja pogłębianiu wiary. Na lekcjach religii katecheci są w stanie co najwyżej wyszkolić młodych w należytym pod względem formalnym uczestniczeniu w obrzędach. Tyle tylko, że to właśnie zepchnie ich najprawdopodobniej na ostatnie miejsce w rankingu dobrostanu Gallupa. Ponieważ zmuszając ich do praktykowania rytuałów, których nie rozumieją, i do których nie mają przekonania, zarazi się ich śmiertelnie groźną dla duszy chorobą – frustracją.

Powstaje pytanie, czy nie byłoby lepiej, gdyby religia wróciła tam, skąd do szkół przyszła, gdzie przychodziłyby osoby nią zainteresowane, uznające autorytet księdza, i gdzie panowałaby subtelna atmosfera sacrum – do kościoła?

Ostatnie wpisy