Ministerstwo Wyprzedzania na Trzeciego ostrzega: Jazda po polskich drogach zgodnie z przepisami powoduje choroby psychiczne i może prowadzić do śmierci.
Tydzień temu, podczas lektury kolejnego artykułu o wielkim zbrojeniu policji (w foto- i wideoradary, bo przecież nie w komputery) natchnęła mnie myśl – przez jeden dzień będę jeździł jak przeciętny polski kierowca, czyli tak, jakby znaki drogowe dotyczyły wyłącznie świrów, którzy je tam poustawiali. Z jednym małym wyjątkiem – za każde wykroczenie, dobrowolnie przyznawał będę sobie tyle punktów karnych, ile przewiduje kodeks. Wyłącznie na papierze oczywiście...
Zanim wyjechałem z osiedla (co w najgorszym wypadku trwa dwie sekundy) straciłem już 4 punkty, bo jakiś zarządca drogi, który zamienił się rozumem z wiewiórką, zapomniał zdjąć znak po robotach drogowych, ograniczający prędkość do 30 km/h. Dojeżdżając do trzecich świateł nie miałem już prawa jazdy, a gdy znalazłem się w pracy, przy zsumowaniu wszystkich „karniaków” musiałem posiłkować się kalkulatorem, bo mój mózg jest niezdolny do przetwarzania działań dodawania, w których sumą jest liczba większa niż sto. Jednym słowem – punkty padały częściej niż na meczu ligi NBA. Po tygodniu takiej „gry”, o pomoc w ogarnięciu całej punktacji musiałbym pewnie prosić dział księgowości jakiegoś banku, a sam potrzebowałbym pomocy psychiatry.
To dało mi do myślenia i postanowiłem wrócić za kilka godzin do domu tą sama drogą, ale jadąc całkowicie zgodnie z przepisami. Udało się. Nie „dostałem” nawet pół punktu karnego. Za to miałem okazję usłyszeć, jak brzmią klaksony we wszystkich produkowanych obecnie samochodach i poznałem anatomię środkowego palca przynajmniej 30 kierowców różnej postury, płci, rasy i – sądząc po biżuterii oraz kolorze paznokci - orientacji seksualnej. Do tego od jakiegoś kuriera w białym Transicie, którego uzębienie przypominało mur berliński (zarówno jeżeli chodzi o kolor, jak i braki w „wyposażeniu”) usłyszałem słowa, o istnieniu których nie miałem zielonego pojęcia i nawet nie wiem, co znaczą (może i lepiej). Potem pewna mocno podstarzała właścicielka Forda Fiesty stanęła obok mnie na światłach, otworzyła okno i głosem nieznoszącym sprzeciwu zażądała, abym przesiadł się na rower. I to najlepiej rehabilitacyjny. Gdy zaś wjechałem na osiedle i zgodnie z ograniczeniem poruszałem się 30 km/h, wyprzedziła mnie matka z wózkiem. Generalnie jazda „pięćdziesiątką” po warszawskiej wisłostradzie okazała się równie realna i przyjemna, co próba przespacerowania się z pieskiem po głównej trasie maratonu, w którym właśnie bierze udział 30 tys. osób.
Następnego dnia rano poszedłem przerejestrować samochód, żeby nikt mnie nie rozpoznał po numerach na tablicy. Podobno dzięki CB radiu znało je już całe miasto...
Zanim wyjechałem z osiedla (co w najgorszym wypadku trwa dwie sekundy) straciłem już 4 punkty, bo jakiś zarządca drogi, który zamienił się rozumem z wiewiórką, zapomniał zdjąć znak po robotach drogowych, ograniczający prędkość do 30 km/h. Dojeżdżając do trzecich świateł nie miałem już prawa jazdy, a gdy znalazłem się w pracy, przy zsumowaniu wszystkich „karniaków” musiałem posiłkować się kalkulatorem, bo mój mózg jest niezdolny do przetwarzania działań dodawania, w których sumą jest liczba większa niż sto. Jednym słowem – punkty padały częściej niż na meczu ligi NBA. Po tygodniu takiej „gry”, o pomoc w ogarnięciu całej punktacji musiałbym pewnie prosić dział księgowości jakiegoś banku, a sam potrzebowałbym pomocy psychiatry.
To dało mi do myślenia i postanowiłem wrócić za kilka godzin do domu tą sama drogą, ale jadąc całkowicie zgodnie z przepisami. Udało się. Nie „dostałem” nawet pół punktu karnego. Za to miałem okazję usłyszeć, jak brzmią klaksony we wszystkich produkowanych obecnie samochodach i poznałem anatomię środkowego palca przynajmniej 30 kierowców różnej postury, płci, rasy i – sądząc po biżuterii oraz kolorze paznokci - orientacji seksualnej. Do tego od jakiegoś kuriera w białym Transicie, którego uzębienie przypominało mur berliński (zarówno jeżeli chodzi o kolor, jak i braki w „wyposażeniu”) usłyszałem słowa, o istnieniu których nie miałem zielonego pojęcia i nawet nie wiem, co znaczą (może i lepiej). Potem pewna mocno podstarzała właścicielka Forda Fiesty stanęła obok mnie na światłach, otworzyła okno i głosem nieznoszącym sprzeciwu zażądała, abym przesiadł się na rower. I to najlepiej rehabilitacyjny. Gdy zaś wjechałem na osiedle i zgodnie z ograniczeniem poruszałem się 30 km/h, wyprzedziła mnie matka z wózkiem. Generalnie jazda „pięćdziesiątką” po warszawskiej wisłostradzie okazała się równie realna i przyjemna, co próba przespacerowania się z pieskiem po głównej trasie maratonu, w którym właśnie bierze udział 30 tys. osób.
Następnego dnia rano poszedłem przerejestrować samochód, żeby nikt mnie nie rozpoznał po numerach na tablicy. Podobno dzięki CB radiu znało je już całe miasto...