Teoretycznie udany mariaż wina i potrawy zależy od kilku obiektywnych zasad. W praktyce o sukcesie decyduje często – jak mawiają komentatorzy sportowi – dyspozycja dnia, a zatem m.in. nasze samopoczucie, atmosfera miejsca i talent kucharza. Bo łatwiej, dzięki dobrej kolacji, przymknąć oko na niedostatki wina, niż udawać, że złe jedzenie jest dobre, nawet wtedy, gdy towarzyszy mu znakomita butelka.
Pan Mirek prowadzi w mazurskiej głuszy znakomitą rybną knajpę. Zasada jest prosta: trzeba znać numer telefonu, zadzwonić do szefa, umówić się na kolację, a potem przedrzeć się przez leśne ostępy i rozpocząć ucztowanie. Niby można zamawiać konkretne potrawy (w czasie rezerwacji). W praktyce lepiej zdać się na pana Mirka i zaakceptować to, co akurat udało mu się kupić u rybaków oraz sposób, w jaki to przygotował. W minionym tygodniu były to: dwukrotnie zupa węgorzowa (za każdym razem nieco inna), zupa rakowa, sandacz w duszonych warzywach i sandacz pod śmietanowym sosem z leśnymi grzybami. Jak pisał autor „Trzech panów w łódce nie licząc psa” – jeszcze nie jestem idiotą, żebym podawał adres tej restauracji (choć podobno ostatnio ktoś jednak zdradził w prasie wysokonakładowej adres tego wybitnego przybytku).
Lokal jest prosty. Jada się przy drewnianych ławach, pod parasolami, w podwórku. Po wino trzeba udać się do sklepu, który znajduje się na tej samej posesji. Wybór nie oszałamia – dominuje Nowy Świat w postaci, przede wszystkim, chardonnay, z półki raczej niższej, niż wyższej. RPA, Chile, Australia... Ceny między 20, a 30 złotych. Za to wszystkie białe wina w winiarskiej lodówce, w temperaturze idealnej do picia. Wypatrzyłem kilka butelek sauvignon blanc z Doliny Centralnej przecinającej Chile z północy na południe. 21 pln za flaszkę. Bez wielkiej wiary wracałem do stołu, ale tam czekały już ryby. W „normalnym” świecie wybrzydzałbym na sztuczną kwasowość chilijskiego sauvignon, nieco fabryczny odmianowy aromat „identyczny z naturalnym” i pewnie nie przyszłoby mi do głowy otwierać takiej butelki do tak wykwintnych potraw, jak te przygotowane przez pana Mirka.
Nie, nie – efekt nie był piorunujący. Sauvignon z Doliny Centralnej nie zaczął nagle do złudzenia przypominać solidnego sancerres. A jednak wino okazało się ze wszech miar pijalne. Dość powiedzieć, że podczas dwóch posiedzeń wypiliśmy cały (niewielki, trzeba przyznać) zapas. Magia kuchni pana Mirka sprawiła, że nabrało elementarnego szarmu, kwasowość przestała wydawać się plastikowa i podkreśliła to i owo w finezyjnym daniu z sandacza. Szło pożyć.
Pan Mirek planuje rozwój interesu i wie, że nad winami musi popracować. Sam z chęcią będę pokonywał trzy godziny z Warszawy, by przekonać się jak z jego rybami smakują reńskie rieslingi, naddunajskie grüner veltlinery, friulańskie tokaje i tokajskie furminty. Zamiast chilijskiego chardonnay dosmaczanego dębowymi chipsami szacowne burgundy. No i sancerres. Mam jednak miłą świadomość, że czasem na bezrybiu i rak ryba. Wystarczy odrobina dobrej woli i pozytywnego nastroju.
PS. Muszę uczciwie dodać, że po wyczerpaniu zapasów sauvignon blanc sięgnęliśmy po najbardziej godnie wyglądającą butelkę chardonnay (no, bo w końcu sos śmietanowy i tak dalej) za całe 29 pln. Sztuczny aromat wiórów dębowych, które miały imitować barrique okazał się niestety nie do przejścia. Nawet z genialnym sandaczem pana Mirka.
Lokal jest prosty. Jada się przy drewnianych ławach, pod parasolami, w podwórku. Po wino trzeba udać się do sklepu, który znajduje się na tej samej posesji. Wybór nie oszałamia – dominuje Nowy Świat w postaci, przede wszystkim, chardonnay, z półki raczej niższej, niż wyższej. RPA, Chile, Australia... Ceny między 20, a 30 złotych. Za to wszystkie białe wina w winiarskiej lodówce, w temperaturze idealnej do picia. Wypatrzyłem kilka butelek sauvignon blanc z Doliny Centralnej przecinającej Chile z północy na południe. 21 pln za flaszkę. Bez wielkiej wiary wracałem do stołu, ale tam czekały już ryby. W „normalnym” świecie wybrzydzałbym na sztuczną kwasowość chilijskiego sauvignon, nieco fabryczny odmianowy aromat „identyczny z naturalnym” i pewnie nie przyszłoby mi do głowy otwierać takiej butelki do tak wykwintnych potraw, jak te przygotowane przez pana Mirka.
Nie, nie – efekt nie był piorunujący. Sauvignon z Doliny Centralnej nie zaczął nagle do złudzenia przypominać solidnego sancerres. A jednak wino okazało się ze wszech miar pijalne. Dość powiedzieć, że podczas dwóch posiedzeń wypiliśmy cały (niewielki, trzeba przyznać) zapas. Magia kuchni pana Mirka sprawiła, że nabrało elementarnego szarmu, kwasowość przestała wydawać się plastikowa i podkreśliła to i owo w finezyjnym daniu z sandacza. Szło pożyć.
Pan Mirek planuje rozwój interesu i wie, że nad winami musi popracować. Sam z chęcią będę pokonywał trzy godziny z Warszawy, by przekonać się jak z jego rybami smakują reńskie rieslingi, naddunajskie grüner veltlinery, friulańskie tokaje i tokajskie furminty. Zamiast chilijskiego chardonnay dosmaczanego dębowymi chipsami szacowne burgundy. No i sancerres. Mam jednak miłą świadomość, że czasem na bezrybiu i rak ryba. Wystarczy odrobina dobrej woli i pozytywnego nastroju.
PS. Muszę uczciwie dodać, że po wyczerpaniu zapasów sauvignon blanc sięgnęliśmy po najbardziej godnie wyglądającą butelkę chardonnay (no, bo w końcu sos śmietanowy i tak dalej) za całe 29 pln. Sztuczny aromat wiórów dębowych, które miały imitować barrique okazał się niestety nie do przejścia. Nawet z genialnym sandaczem pana Mirka.