Powrót antyfutbolu

Powrót antyfutbolu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Spektakl, jaki zafundowali nam Holendrzy i Portugalczycy, dawno nie gościł na piłkarskich stadionach i miał więcej wspólnego z rzeźnią niż ze sportową rywalizacją.
Pierwszy mecz mógł przynieść niespodziankę, a nawet sensację. Ekwador, z którego brytyjskie brukowce pokpiwały niemiłosiernie, szydząc z Bogu ducha winnych piłkarzy z Ameryki Łacińskiej, obrażając ich w sposób bezwstydny, otóż ci poczciwi Ekwadorczycy mogli spokojnie rozprawić się z dumnymi synami zdradzieckiego Albionu. Strzelili w poprzeczkę, atakowali, byli lepsi technicznie. Anglia grała futbol beznadziejny. To właściwie był antyfutbol. Wielkie gwiazdy brytyjskie były prawie bezradne. Wprawdzie szarpał w przodzie Rooney, wyraźnie dochodzący do siebie po kontuzji, ale tak naprawdę nie układało się to w żaden przejrzysty schemat.
Właściwie paradoks tego meczu polegał na tym, że jedna akcja przesądziła o jego wyniku. Najgorszy piłkarz angielski, pajac i błazen, niejaki David Beckham, produkt wyłącznie marketingowy, a nie futbolowy, który ma opanowaną jedną jedyną zagrywkę, mianowicie uderzyć piłkę bezbłędnie albo z rzutu wolnego, albo też dośrodkować, uczynił to, co umie: strzelił z wolnego. Piłka wpadła tuż przy słupku i Anglia wygrała 1:0.
Czy zasłużenie? Moim zdaniem nie do końca. Ekwador też nie do całkiem wierzył w to, że może tę wielką potęgę zdruzgotać, a w każdym razie najzwyczajniej wygrać. Zabrakło mu wiary w siebie. Anglia wygrała, najtańszym możliwym kosztem przeszła dalej, ale tak naprawdę w dotychczasowych meczach nie zaprezentowała ni na jotę stylu, klasy, poziomu. Zobaczymy, co będzie dalej, bo jednak to jest Anglia i turniej ma swoje prawa. A Anglia do takich właśnie turniejowych drużyn należy.

Drugi mecz to było połączenie rzeźni z mordownią. Czegoś takiego historycy futbolu nie notują od roku 1962, kiedy to w Chile gospodarze zmierzyli się z Włochami. Właściwie tamten mecz polegał wyłącznie na tym, że piłkarze obu drużyn nie celowali w piłkę, ale we własne nogi, podbrzusza, czerepy. Krew lała się gęsto, kartki ścieliły się nie aż tak obficie jak teraz, bo to był inny system, ale tamta fatalna tradycja wróciła. Moim zdaniem winę za przebieg tego meczu, za wykoślawienie sportowych zasad i kanonów ponosi sędzia, który do tego dopuścił, a w pierwszym rzędzie jednak Holandia, chociaż Portugalczycy, przyznajmy to uczciwie, od pewnego momentu nie pozostawali dłużni.
Zdecydował jeden strzał, wspaniała akcja pomocnika Maniche, o którym wiadomo od dawna, że jest obdarzony potężnym strzałem. Wspaniale grał weteran tego turnieju Luis Figo, który niczym wilk przedzierał się przez zastępy obrońców holenderskich, szarżował, mijał te zasieki. On jest w ogromnym stopniu ojcem tego zwycięstwa.
Portugalczycy byli lepsi. Holendrzy nie potrafili wykorzystać potencjału, jaki tkwił w ich znakomitych flankach. Bowiem skrzydłowi holenderscy zarówno Robben, jak i van Persie to znakomici dryblerzy i van Persie parokrotnie sadzał na murawie próbujących przeszkodzić mu portugalskich obrońców. Nic z tego nie wyszło, bo obrona portugalska grała heroicznie, z ogromnym poświęceniem.
Tak naprawdę więcej elementów prawdziwego futbolu w tej strasznej mordowni pokazali Portugalczycy i zasłużenie zwyciężyli. Ale niestety miliony ludzi, miliony telewidzów oglądały antyfutbol, oglądały brutalną, ostrą, bezpardonową grę. To nie ma nic wspólnego ze sportem i miejmy nadzieję, że tego rodzaju mecz oglądaliśmy na tych mistrzostwach po raz ostatni.


Czytaj też:
Beckham wygrał z Ekwadorem
Portugalczycy wysłali Holendrów do domu