W wywiadach udzielanych przed „Kabaretronem” scenarzysta Marcin Wolski zapewniał, że „spektakl będzie cztery razy lepszy niż to, co oglądaliśmy przez ostatnie lata”. Był najgorszy w historii: na pewno nie śmieszny, a jeśli mądry, to inaczej.
Słownik frazeologiczny polskiego showbiznesu powinien zaczynać się od trzech wyrażeń, które padają z naszych scen tak często, że trudno je zamknąć w porządku alfabetycznym. Każdy zagraniczny uczestnik festiwalu w Sopocie kończy swój występ słowami: „Dżenkuja Sopot!”, fałszujące seksbomby niezmiennie dowartościowują fanów okrzykiem: „Jesteście zajebiści!”, a konferansjerzy festiwalu w Opolu od półwiecza pozdrawiają „znakomitą opolską publiczność”. Tę ostatnią frazę słyszymy tym częściej, im niższy poziom prezentują festiwalowi wykonawcy.
W tym roku rekord padł podczas festiwalowego „Kabaretronu” (od słówek „retro” i „tron”), w którym zamiast najlepszych polskich kabaretów wystąpiły dinozaury z epoki Peerelu: m.in. Jan Pietrzak, Tadeusz Ross, Janusz Rewiński, Stefan Friedmann, Zbigniew Wodecki, Andrzej Rosiewicz czy Kabaret Elita. W sobotnio-niedzielną noc widzowie byli chwaleni ze sceny kilkanaście razy. Zważywszy, że wytrzymali męczarnie, które zgotowali im emerytowani satyrycy, to i tak za mało.
„Kabaretron” miał być „mądrą i śmieszną” alternatywą dla „małpich min” młodych satyryków. Okazało się, że chodzi o monotonne dykteryjki o lustracji, polskim drobiu i podeszłym wieku artystów. Człowiek czuł się przed telewizorem jak u dziadka na imieninach, które zaczynają się zwykle od rozlewania wódeczki pod śledzika, później są rozmowy z cyklu „co tam, panie, w polityce?”, następnie dziadek i jego rówieśnicy próbują udowodnić, że „kiedyś to było lepiej”, a na koniec emerytowana część gospodarzy i gości wspólnie odśpiewuje „Gdzie się podziały tamte prywatki?”. Prawnuki już w tym czasie śpią, wnuki bawią się w drugim pokoju, a dzieci gorączkowo szukają w kuchni ostatniej butelki wódki, żeby jakoś dotrwać do przyjazdu taksówki.
W wywiadach udzielanych przed „Kabaretronem” scenarzysta Marcin Wolski zapewniał, że „spektakl będzie cztery razy lepszy niż to, co oglądaliśmy przez ostatnie lata”. Był najgorszy w historii: na pewno nie śmieszny, a jeśli mądry, to inaczej. Nikogo nie zachwycił, nikogo nie przewiercił, wszystkich znudził. Nawet ludzie kulturalni i na wysokości szeptali w fotelach: – A ja nie mogę... I nikt nie może! O Boże! Tylko znakomita opolska publiczność biła wątłe brawa, przyciśnięta do muru pochlebstwami.
– Istotną cechą kabaretu jest świeżość – twierdzi Wolski. – Profesjonalny aktor jest świeży i po 20 latach, amatorzy szybko gubią ten początkowy entuzjazm. Wiem, że trzeba z młodymi naprzód iść, ale najpierw trzeba nad nimi popracować.
Panie Marcinie! Co do świeżości zgoda, ale – z całym szacunkiem – niech Pan się wreszcie obudzi z pięknego snu o przeszłości. Satyra starzeje się jeszcze szybciej niż felietonistyka. Trzeba naprawdę być Chestertonem, Kisielem albo – niech mu będzie! – Słonimskim, żeby pomyślnie przejść próbę czasu. Nad młodymi, którzy intuicyjnie chwytają rejestry współczesnego komizmu i języka, nie trzeba zbytnio pracować. Popracować trzeba nad Pietrzakiem czy Friedmannem, jeśli chce się ich dziś wyprowadzać na scenę.
Peerelowskie kroniki filmowe śmieszą, bo każdy może je zinterpretować po swojemu, na miarę własnego poczucia humoru. Żarty ówczesnych satyryków już nie, bo ich komizm jest czytelny tylko dla najstarszego pokolenia. Reszta naprawdę woli „studenckie żarty” Kabaretu Moralnego Niepokoju, Mumio, Ani Mru Mru, Łowców.B czy Grzegorza Halamy. Już z 15 lat temu skończyła się epoka dykteryjek snutych niespiesznie na marginesie bieżącej polityki. Radosny absurd zwyciężył i chwała mu za to.
Telewizji publicznej, która firmuje opolski festiwal, a ostatnio reaktywuje peerelowskie seriale w stylu „Jan Serce”, „Kapitan Sowa na tropie”, „07 zgłoś się”, „Czarne chmury” czy „Czterdziestolatek”, życzę dalszej konsekwencji. Może warto byłoby powalczyć o koncesję jako prywatny nadawca? Wówczas można by zmienić nazwę na „TV Imieninowa” albo „Peerel Live” i rynek mediów stałby się bardziej klarowny. A i oglądalność – przynajmniej do czasu najbliższej wymiany pokoleń – by nie spadła. W końcu Krajowa Partia Emerytów i Rencistów była kiedyś o krok od przekroczenia progu wyborczego.
W tym roku rekord padł podczas festiwalowego „Kabaretronu” (od słówek „retro” i „tron”), w którym zamiast najlepszych polskich kabaretów wystąpiły dinozaury z epoki Peerelu: m.in. Jan Pietrzak, Tadeusz Ross, Janusz Rewiński, Stefan Friedmann, Zbigniew Wodecki, Andrzej Rosiewicz czy Kabaret Elita. W sobotnio-niedzielną noc widzowie byli chwaleni ze sceny kilkanaście razy. Zważywszy, że wytrzymali męczarnie, które zgotowali im emerytowani satyrycy, to i tak za mało.
„Kabaretron” miał być „mądrą i śmieszną” alternatywą dla „małpich min” młodych satyryków. Okazało się, że chodzi o monotonne dykteryjki o lustracji, polskim drobiu i podeszłym wieku artystów. Człowiek czuł się przed telewizorem jak u dziadka na imieninach, które zaczynają się zwykle od rozlewania wódeczki pod śledzika, później są rozmowy z cyklu „co tam, panie, w polityce?”, następnie dziadek i jego rówieśnicy próbują udowodnić, że „kiedyś to było lepiej”, a na koniec emerytowana część gospodarzy i gości wspólnie odśpiewuje „Gdzie się podziały tamte prywatki?”. Prawnuki już w tym czasie śpią, wnuki bawią się w drugim pokoju, a dzieci gorączkowo szukają w kuchni ostatniej butelki wódki, żeby jakoś dotrwać do przyjazdu taksówki.
W wywiadach udzielanych przed „Kabaretronem” scenarzysta Marcin Wolski zapewniał, że „spektakl będzie cztery razy lepszy niż to, co oglądaliśmy przez ostatnie lata”. Był najgorszy w historii: na pewno nie śmieszny, a jeśli mądry, to inaczej. Nikogo nie zachwycił, nikogo nie przewiercił, wszystkich znudził. Nawet ludzie kulturalni i na wysokości szeptali w fotelach: – A ja nie mogę... I nikt nie może! O Boże! Tylko znakomita opolska publiczność biła wątłe brawa, przyciśnięta do muru pochlebstwami.
– Istotną cechą kabaretu jest świeżość – twierdzi Wolski. – Profesjonalny aktor jest świeży i po 20 latach, amatorzy szybko gubią ten początkowy entuzjazm. Wiem, że trzeba z młodymi naprzód iść, ale najpierw trzeba nad nimi popracować.
Panie Marcinie! Co do świeżości zgoda, ale – z całym szacunkiem – niech Pan się wreszcie obudzi z pięknego snu o przeszłości. Satyra starzeje się jeszcze szybciej niż felietonistyka. Trzeba naprawdę być Chestertonem, Kisielem albo – niech mu będzie! – Słonimskim, żeby pomyślnie przejść próbę czasu. Nad młodymi, którzy intuicyjnie chwytają rejestry współczesnego komizmu i języka, nie trzeba zbytnio pracować. Popracować trzeba nad Pietrzakiem czy Friedmannem, jeśli chce się ich dziś wyprowadzać na scenę.
Peerelowskie kroniki filmowe śmieszą, bo każdy może je zinterpretować po swojemu, na miarę własnego poczucia humoru. Żarty ówczesnych satyryków już nie, bo ich komizm jest czytelny tylko dla najstarszego pokolenia. Reszta naprawdę woli „studenckie żarty” Kabaretu Moralnego Niepokoju, Mumio, Ani Mru Mru, Łowców.B czy Grzegorza Halamy. Już z 15 lat temu skończyła się epoka dykteryjek snutych niespiesznie na marginesie bieżącej polityki. Radosny absurd zwyciężył i chwała mu za to.
Telewizji publicznej, która firmuje opolski festiwal, a ostatnio reaktywuje peerelowskie seriale w stylu „Jan Serce”, „Kapitan Sowa na tropie”, „07 zgłoś się”, „Czarne chmury” czy „Czterdziestolatek”, życzę dalszej konsekwencji. Może warto byłoby powalczyć o koncesję jako prywatny nadawca? Wówczas można by zmienić nazwę na „TV Imieninowa” albo „Peerel Live” i rynek mediów stałby się bardziej klarowny. A i oglądalność – przynajmniej do czasu najbliższej wymiany pokoleń – by nie spadła. W końcu Krajowa Partia Emerytów i Rencistów była kiedyś o krok od przekroczenia progu wyborczego.