Jupiter Intronizacja - Wielka Draka w Kosmosie

Jupiter Intronizacja - Wielka Draka w Kosmosie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jupiter Ascending (2015), Jupiter: Intronizacja
Jupiter Ascending (2015), Jupiter: Intronizacja Źródło: Warner Bros. Pictures
"Jupiter Intronizacja”, czyli wielka space-opera Rodzeństwa Wachowskich to film tak zły, że aż… wyśmienity! Przyglądamy się co poszło nie tak, że aż uczyniło z filmu jedną z lepszych komedii ostatnich miesięcy.

Jeśli traktować "Jupiter Intronizację" na poważnie, w trakcie seansu zechcemy wyciągnąć żylet… wróć! suchy herbatnik i podciąć sobie nim żyły. Kiedy jednak spuścimy z tonu i zerkniemy na niego jako niezamierzoną komedię, wtedy seans przysporzy nam niezapomnianych wrażeń i morza chwil, które sprawią, że wybuchniemy gromkim śmiechem.

Od czego tu zacząć?

Może od tego, że mimo używania przez bohaterów Bardzo Wielkich i Wzniosłych Słów, mających nakreślić filmową opowieść, w trakcie seansu trudno się właściwie połapać w całej tej historii. Co jest dodatkowo zabawne, biorąc pod uwagę, że główna oś fabularna tak naprawdę w ogóle nie jest skomplikowana (dziewczyna przemierza galaktykę, aby odwiedzić posiadłości trójki rodzeństwa, z których każde chce wykorzystać jej pozycję do własnego celu). Jednak przez natłok Trudnych Wyrazów, dziwnych imion, czy kuriozalnych dialogów gdzieś gubi się sens oglądanych wydarzeń. Ponadto, mimo ponad dwugodzinnego czasu trwania, bywają w filmie momenty, w których czuć, jak gdyby brakowało jakiegoś znaczącego elementu układanki, który dodałby temu filmowi sensu, czy kluczowych informacji, wyjaśniających oglądane wydarzenia. Teoretycznie bowiem dowiadujemy się o świecie przedstawionym i Organizacji Abrasaks wraz z główną bohaterką. Następuje jednak pewien moment w filmie, w którym bohaterowie zdają się wiedzieć więcej od widzów i postępować wedle nowych reguł, które nie zostały nam przedstawione. I tak  kilka razy. Jak gdyby sceny, w której zdradzano sens bieżących wydarzeń, zniknęły pod stołem montażowym.

Jupiter Intronizacja - Eddie Redmayne, Mila Kunis

Dialogi są kuriozalne, przepełnione nie tylko frazesami o miłości, sposobach działania korporacji, czy potędze klasy rządzącej, ale i perełkami w stylu: „Pszczoły lgną do ludzi wysoko urodzonych”, czy (najlepszy tekst całego seansu) „Pszczoły nie zadają pytań”. Aktorzy deklamują je zaś w tak drewniany sposób, że nie zdziwię się, jeśli „Jupiter: Intronizacja” stanie się głównym faworytem przyszłorocznych Złotych Malin. Gdyby obraz wyszedł w swoim pierwotnym terminie – w połowie zeszłego roku, być może powtórzyłby się proceder Sandry Bullock, która w tym samym roku zgarnęła statuetkę dla Najlepszej i Najgorszej Aktorki. Eddie Redmayne (nominowany do Oscara za swoją rolę w „Teorii Wszystkiego”), w „Jupiter Ascending” jest bowiem moim faworytem, jeśli chodzi o aktorski popis. Sposób zachowania Balema jest tak sztucznie przesadzony i nienaturalny, że aż z niecierpliwością oczekiwałem każdego kolejnego pojawienia się Redmayne’a na ekranie. Chwila, w której ze swojego sposobu mówienia nie-poruszam-ustami, przechodzi w piskliwy krzyk małoletniego chłopca, któremu zabrano zabawkę, jest wisienką na torcie tej doskonałej kreacji aktorskiej. Naprawdę szczerze kibicuję aktorowi w przyszłorocznym rozdaniu Złotych Malin.

Zresztą nie tylko samo aktorstwo jest kuriozalne. Równie komiczne jest pochodzenie samych bohaterów. Postać Channinga Tatuma jest na przykład hybrydą człowieka i wilka, który był bardzo samotny w życiu, ze względu na to, że był… albinosem. Ponadto dopuścił się czynu karygodnego i, o zgrozo, ugryzł osobę Wysoko Urodzoną. Nie lepsza jest partnerująca mu Mila Kunis, jako zagubiona i łatwowierna Jupiter, która przechodzi cały film z dwoma minami, swoje umiejętności wkładając głównie w wielokrotną zmianę ubioru.

Głównym problemem „Jupiter: Intronizacji” jest jednak fakt, że prosta historia opowiedziana jest tutaj w tak chaotyczny i niezrozumiały sposób, że trudno przejąć się czymkolwiek co dzieje się na ekranie. Do tego w obrazie następuje pełne wymieszanie różnorodnych stylistyk i historii, co sprawia, że w pewnym momencie, w jednym ze światów, które odwiedzają bohaterowie, dostajemy sekwencję, mówiąca o biurokracyjnych paradoksach urzędów miejskich.

Wartym wynotowania jest także celowe nawiązywanie do wielu słynnych opowieści science-fiction poprzez wizualne podobieństwo poszczególnych elementów wystroju, ubioru czy ścieźki muzycznej. I tak – wizyta u Kalique poprowadzona jest niczym atak na Naboo w „Gwiezdnych Wojnach: Mrocznym Widmie”, sukienka, którą Jupiter przywdziewa na kolację z Tytusem przywodzi na myśl podrasowaną wersję stroju Trinity z „Matrixa”, a gdy bohaterowie przyjeżdzają do największego miasta, rządzonego przez Organizację Abrasaks, ta ma czelność wyglądać niczym dwa statki, znane z „Odysei Kosmicznej”. To jednak jedynie czubek góry lodowej nawiązań, poczynionych w obrazie, a jedną z przyjemniejszych rzeczy podczas seansu, jest wyłapywanie takich smaczków.

Uznanie należy się jednak Wachowskim za to, że są w stanie wielokrotnie, na różne sposoby wałkować ten sam motyw – ludzi, jako źródła paliwa dla „Istot Wyższych” – na różnorodne sposoby. Szkoda, że nie zawsze posiadające zbyt wiele sensu. Widzę też możliwy pozytywny wpływ filmu na wzrost zainteresowania rolkami i łyżwiarstwem. Buty z turbonapędem, które przywdziewa Caine, są chyba najlepszym gadżetem całego filmu, a w połączeniu z ruchami fotela, które towarzyszą ruchom samego bohatera, dostarczają wyśmienitej rozrywki.

Kilka słów o technologii 4DX, w której dane było mi obejrzeć dzieło. Sale projekcyjne wyposażone w ruchome fotele oraz efekty świetlne, powietrzne, zapachowe i spryskiwacze wody sprawiły, że w kilku momentach można się było poczuć niczym na rozpędzonym roller-coasterze. Poruszające się fotele miotały widzem w każdą stronę tak znacząco, że nie tylko trzeba było mocno się trzymać, chwilami nawet zagubić w ekranowej akcji. Z drugiej strony wyobraziłem sobie wtedy oglądanie latających wygibasów statków kosmicznych bez dodatkowej atrakcji odczuwania przeciążeń maszyn wraz z bohaterami i pomyślałem sobie, że roller-coaster to doskonały dodatek do tego filmu. Buja człowiekiem równo, kule świszczą koło głowy często i gęsto, a raz dla orzeźwienia chluśnie nas też wodą. Technologiczna zabawa, jaką daje 4DX jest przyjemna, więc jak najbardziej od czasu do czasu można się udać na film w niej prezentowany. A właśnie takie przesadzone dzieła, jak „Jupiter Ascending” sprawdzają się w niej najlepiej.

Jak wspomniałem na początku – „Jupiter: Intronizacja” to obraz tak zły, że aż dający wielką przyjemność z obcowania z kolejnymi kuriozalnym scenami, wylewającymi się z ekranu. Film przysparza szeregu szczególnych wrażeń, a najlepszą sceną i tekstem seansu pozostaje zdanie: „Pszczoły nie zadają pytań”. I tym akcentem kończę wpis o najnowszym obrazie Wachowskich.

Ocena: 2,5/10,

ale za niedowierzanie z kuriozalnego poziomu filmu i za kilkukrotne wznoszenie rąk w górę, w geście oznaczającym aprobatę, dodaję też serduszko (<3) do oceny. Magia kina w czystej postaci!