Transformers: Ostatni Rycerz

Transformers: Ostatni Rycerz

kadr z filmu "Transformers: The Last Knight" (2017)
kadr z filmu "Transformers: The Last Knight" (2017) Źródło: UIP
„Transformers: The Last Knight” Michaela Baya, czyli piąta część przygód samochodów zamieniających się w roboty to właściwie trzy filmy w jednym. Każdy trwa mniej więcej godzinę i jest bardziej chaotyczny od poprzedniego.

Zaczyna się naprawdę obiecująco - od bitwy rycerzy króla Artura gdzieś w „Anglii w roku 434”, jak głoszą napisy i paktu Merlina z oryginalnymi Transformersami, którzy użyczają czarodziejowi magii oraz ogromnego smoka, którym można sterować za pomocą specjalnej włóczni. (Prezent zostaje okraszony ostrzeżeniem „ktoś zły zgłosi się później po ten artefakt”). Sekwencje te przyciągają wzrok, są ciekawie nakręcone i mamią oczy.

Kiedy jednak akcja przenosi się do współczesności, szybko dostajemy cały zestaw wątków, które wydają się nieco niedoprawione: a) historyjkę o Caidzie (Mark Wahlberg), który jako „ostatni człowiek na ziemi” opiekuje się Autobotami b) rozważania sir Edmunda Burtona (Anthony Hopkins!) na temat „tajemnej historii Transformersów na Ziemi” c) pani profesor Vivian Wembley (Laura Haddock), która oprowadza wycieczki po muzeum i nie może znaleźć chłopaka (sic!) d) misję Optimusa Prime’a z poprzedniego filmu, gdy wyruszył w kosmos w poszukiwaniu „swoich stwórców”. W międzyczasie dostajemy też przebitki na Agenta Simmonsa (John Torturro) na Kubie czy misję żołnierzy Agencji o kryptonimie TRF (który chyba nigdy nie zostanie rozwinięty na ekranie). (Złapałem się na tym, że w pewnym momencie szczerze zacząłem zastanawiać się co u Sama (bohatera Shii LaBeoufa), znanego z pierwszych części. To wydawały się dużo przychylniejsze czasy). Mnogość wątków, które dopiero w ostatnim akcie zazębiają się ze sobą, powoduje lekkie uczucie chaosu, gdyż pojawiają się i znikają znikąd, a fakt, że dostajemy nawet przebitkę na nowe postaci zrobioną w stylu „Suicide Squad” jest tylko wisienką na torcie wielowątkowości obrazu.

kadr z filmu "Transformers: The Last Knight" (2017)

Najgorsze jednak, że z tych wielu wątków nie wynika jednak nic ciekawego. W gruncie rzeczy historia przedstawiona w „The Last Knight” to taka wariacja na temat fabuły poprzednich odcinków, chwilami wręcz kopiuj-wklej, zrobione jednak z mniejszym rozmachem. A choć na ekranie biegają robo-dinozaury czy robo-smoki, całości brakuje efektu zaskoczenia czy audiowizualnego zachwytu, które zdarzały się przy poprzednich odsłonach. Paradoksalnie seans najnowszej części uświadamia, że poprzednie nie były takie złe, a nawet miały parę dobrych rzeczy do zaoferowania.

Zaskakuje minimalny product-placement. W poprzednich filmach produkty i logotypy konkretnych marek aż wylewały się z ekranu z prędkością światła, tutaj dostajemy jedynie dwa zbliżenia na piwo czy markę samochodu i w zasadzie tyle. Podobna sytuacja ma się z napisami końcowymi, czy w ogóle całą warstwą dźwiękową obrazu. Brak Linkin Park na napisach końcowych, czy jakiegokolwiek udziału znanego rockowego zespołu w trakcie seansu, zaskakuje. Jak gdyby konkretne marki, czy artyści nie chcieli już wiązać się z tą serią, która zdaje się dryfować bez celu ku przyszłości.

Dość jednak powiedzieć, że ostatnia scena zapowiada sequel. Wydaje się więc, że Hasbro i Paramount mogą kręcić te filmy bez końca. Pytanie tylko czy my musimy je wciąż oglądać? (Z drugiej strony ostatnie odsłony „Transformers” wydają się idealnymi filmami „do kina”, a nie „na film”, więc może właśnie w tym kryje się ich największy urok?).

Ocena: 3,5/10

plakat filmu "Transformers: The Last Knight" (2017)