Nie ma Mercedesa, bo nie było wódki

Nie ma Mercedesa, bo nie było wódki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gdy w średniowieczu trzeba było załatwić jakieś interesy na arenie międzynarodowej, robiono to na dwa sposoby: przy pomocy mieczy, szarży konnej, palenia wiosek i łamania kołem, albo po prostu nad suto zastawionym stołem, przy akompaniamencie hektolitrów wina, piwa i wszelkich uciech cielesnych.
W XXI wieku ta pierwsza metoda raczej nie zdaje egzaminu, bo zaraz w „negocjacjach" chce brać udział przynajmniej całe NATO z Bushem na czele. Za to druga metoda zdecydowanie zyskała na popularności, choć została nieco ucywilizowana. W obecnej wersji nazywa się ją lobbingiem.

Lobbingiem posługuje się przedsiębiorca, przynoszący innemu przedsiębiorcy cygara prosto z Kuby i drogi francuski koniak, przy którym rozmawiają o interesach i ostatecznie podpisują korzystny dla obu stron kontrakt. Zasady lobbingu zastosował ostatnio mój sąsiad, który zaprosił mnie na wspólne oglądanie meczu Polska-Chorwacja, podczas którego udało nam się znacznie uszczuplić jego kolekcję win. W efekcie Polacy wyszli z grupy (prosto na lotnisko), a sąsiad ubił ze mną interes, choć zupełnie nie pamiętam jaki. W zasadzie jedyną grupą, która dzisiaj nie potrafi robić dobrych interesów i zupełnie nie umie korzystać z zalet lobbingu są – choć to kuriozalne – politycy.

Najlepszym tego dowodem jest decyzja Mercedesa o wybudowaniu fabryki na Węgrzech. Niemiecki koncern oświadczył, że wybrał kraj, w którym mówi się językiem przypominającym skrzyżowanie chińskiego z holenderskim, ponieważ zaoferował on Daimlerowi najlepsze warunki pod względem infrastruktury, logistyki, siły roboczej i warunków płacowych. Śmiem jednak twierdzić, że Mercedes wybrał Węgrów, bo reprezentanci tego państwa wypili z Niemcami znacznie więcej alkoholu niż my. Przynajmniej przez ostatnie kilka miesięcy krążyli między Budapesztem i Stuttgartem, wożąc nie tylko pliki dokumentów, ale także całe skrzynki wina „Egri Bikavér".

W tym samym czasie my wysłaliśmy do Niemców propozycję mailem i czekaliśmy grzecznie, aż przyjdą na kolanach błagając, by mogli wybudować swoją fabrykę nad Wisłą. Tymczasem nas „olali", bo po prostu uznali, że się za bardzo nie staramy. Ich gadanie o lepszych warunkach rzekomo zaoferowanych przez Węgrów to zwyczajne mydlenie oczu. Jak można uwierzyć w tę „lepszą infrastrukturę i logistykę” skoro spod Wrocławia (gdzie Mercedesowi proponowano działkę pod inwestycję) jest do Niemiec dziesięć razy bliżej, niż z najbardziej wysuniętego na zachód kącika Węgier. A w końcu wszystkie wyprodukowane w tam auta i tak będą jeździły do państw Zachodniej Europy bo tam jest na nie największy zbyt. Ich transport z Wrocławia zająłby godzinę, może dwie. Tymczasem zanim wyjedzie z samych Węgier do Austrii albo na Słowację, minie trzy dni. Podobnie rzecz ma się z „siłą roboczą i warunkami płacowymi”. Nie wydaje mi się, aby pod Budapesztem mieszkało więcej wykwalifikowanych mechaników i inżynierów niż choćby na Górnym Śląsku – przemysłowym i technologicznym zagłębiu w Europie.

Ktoś jednak przekonał Niemców z Mercedesa, że jest inaczej. Najpierw ich spił, omamił prezentami, a potem dorzucił darmowe wczasy na Balatonem. Ktoś im pokazał, że się stara i mu zależy. Gdybym ja był wolny i do drzwi mojego domu zapukałaby seksowna dziewczyna, mówiąc że chce zostać na dłużej i jeszcze mi za to zapłaci, nie wypuściłbym jej z domu za żadne skarby. Tymczasem nasza władza, dysponując fantastycznymi narzędziami, zachowała się jak impotent…