Studenci kontra ekonomia

Studenci kontra ekonomia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Komitet Obywatelski „Stop płatnym studiom” złożył właśnie do laski marszałkowskiej projekt ustawy, która ma gwarantować, że nikt polskim żakom nie odbierze darmowej nauki. Problem w tym, że edukacja w Polsce nie jest darmowa i nigdy nie była. Po prostu dzisiaj płacą za nią wszyscy z wyjątkiem samych zainteresowanych.
Bezpłatna edukacja jest takim samym mitem jak np. bezpłatna służba zdrowia. Mówienie o jakiejś usłudze, że jest bezpłatna sugeruje, iż ludzie, którzy ją wyświadczają robią to z dobrego serca i nie pobierają za to ani złotówki. Nawet „siłaczka" Stasia Bozowska, która na kartach noweli Żeromskiego niosła kaganek oświaty chłopskim dzieciom nie robiła tego za darmo, bo pracowała w szkole a więc inkasowała carskie ruble za swoją pracę u podstaw. Podobnie dziś – nauczyciele akademiccy nie uczą pro publico bono, nikt również z własnej kieszeni nie opłaca utrzymywania budynków w których studenci zanurzają się w potoku wiedzy. A skoro magistrowie, doktorzy i profesorowie za czas poświęcony studentom dostają pieniądze, to znaczy że ktoś za darmowe studia płaci.

Kto płaci? Ci, którzy z dobrodziejstw „bezpłatnej" edukacji nie korzystają. W pierwszym rzędzie za przyjemność „bezpłatnego" studiowania płacą studenci wieczorowi i zaoczni, z czesnego których opłacane są ćwiczenia i wykłady zarówno dla studiów płatnych jak i tych rzekomo bezpłatnych. Tu jednak studenci studiów stacjonarnych skupieni wokół inicjatywy „Stop płatnym studiom” pewnie odpowiedzą, że to swoisty „podatek” za to, że wcześniej ich kolegom, którym nie udało się dostać na studia dzienne nie za bardzo chciało się uczyć. Argument ten czasem jest prawdziwy, a czasem nie, ale można go nawet przyjąć. Niestety za studia „bezpłatne” płacą nie tylko oni.

Otóż oprócz studentów wieczorowych i zaocznych obowiązkową zrzutkę na studia prowadzi się również wśród ogółu obywateli, którzy dawno już studia skończyli, albo nigdy nie mieli przyjemności przekroczenia progu wyższej uczelni. Dotacje, które wpływają na konto uniwersytetów z budżetu państwa, to nie są pieniądze, które ktoś w przypływie szlachetnego porywu serca dobrowolnie przekazał na rzecz polskich uniwersytetów. To pieniądze które, jak to zwykle bywa ze środkami budżetowymi, pochodzą z różnego rodzaju podatków, danin publicznych, etc. etc. Tak więc kupując w sklepie chleb, do którego doliczany jest VAT współfinansujemy m.in. „bezpłatne" studia. Idąc do kina (znów VAT) współfinansujemy „bezpłatne studia". Tankując benzynę (akcyza) znów współfinansujemy studentów. Nawet wychylając „pięćdziesiątkę” (akcyza) dorzucamy się do bezpłatnego studiowania ale tu wypadałoby sprawiedliwie przyznać, że z tego akurat źródła gros środków pochodzi od samych studentów.

Oczywiście o tym autorzy inicjatywy „Stop płatnym studiom" w swoich dramatycznych apelach nie wspominają. Zamiast tego słyszymy o stawianiu barier w dostępie do wiedzy, hamowaniu rozwoju intelektualnego Polski, etc. etc. Pęd do nauki młodych ludzi jest oczywiście szlachetny, ale będzie jeszcze szlachetniejszy jeśli będą w stanie dla tytułu magistra poświęcić parę złotych. Zwłaszcza, że tenże tytuł ma zapewnić dostatnie życie przede wszystkim im. W życiu drodzy żacy jest bowiem tak, że aby czerpać z czegoś finansowe profity, trzeba najpierw zainwestować. A ludzie, którzy skończyli 18 lat powinni już to rozumieć. Jeśli jest inaczej to powinni myśleć nie o studiowaniu, ale raczej o powtórzeniu edukacji na nieco niższym szczeblu.