Wszyscy chcą być spekulantami

Wszyscy chcą być spekulantami

Dodano:   /  Zmieniono: 
Powszechną zazdrość wzbudziła informacja, że Steven Ortiz, 17-latek z Kalifornii, dzięki sprytnym operacjom na serwisach aukcyjnych zamienił telefon komórkowy na Porsche. Każdy chciałby być w jego skórze, prawda? Jeśli tak, to każdy chciałby być spekulantem. I nie ma się czego wstydzić, bo spekulacja – wbrew złej prasie – nie "dereguluje" gospodarki. Usprawnia ją.
Już na długo przed filmem „Wall Street", w którym z ust będącego antytezą człowieczeństwa Gordona Gekko pada słynne zdanie „Chciwość jest dobra”, sądzono, że kierowanie się zyskiem jest czymś karygodnym. I nie chodzi mi tu o słynny i zazwyczaj źle interpretowany cytat z Nowego Testamentu o tym, że nie można służyć naraz Bogu i Mamonie. Co prawda po Chrystusie, czyli w chrześcijańskiej Europie, dominował pogląd, że mierzenie wszystkiego miarą pieniądza jest złe, ale trudno ten pogląd uznać za niesłuszny. Jest całkiem rozsądny, bo każdy w miarę światły człowiek wie, że pieniądz sam w sobie nie ma żadnej wartości. Problem w tym, że mniej więcej od osiemnastego wieku niezwykłą popularność zdobyli ludzie, którzy twierdzili, że zyskiem materialnym nie należy kierować się w dosłownie żadnym wypadku. Co za tym idzie – własność prywatną uznawali zazwyczaj za godną potępienia. I tak np. słynny filozof Jean Jacques Rousseau pisał, że ten, kto pierwszy „ogrodził kawałek ziemi, powiedział «to moje» i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć” był oszustem, który sprowadził na ziemię „zbrodnie, wojny, morderstwa, nędzę i grozę”. Taką retorykę przejęli socjaliści, którzy ustami m.in. wybitnego pisarza Jacka Londona głosili potrzebę „całkowitej przebudowy społeczeństwa” tak, by ludzie byli bezinteresowni i zamiast własności prywatnej istniała wyłącznie własność wspólna. London narzekał, że „natura ludzka nie zmieniła się od czasów, gdy Judasz wydał Chrystusa na mękę krzyżową za trzydzieści srebrników” i wierzył, że zmienić się może. Tak definiowano postęp moralny.

Jak przekonująco udowadniał jednak m.in. ekonomista i filozof Friedrich von Hayek, społeczny altruizm to nie postęp a regres. Według Hayeka altruizm był (i jest) potrzebny w małych grupach takich, jak rodziny, w których rodzice bezinteresownie wychowują dzieci, ale jest niszczący, gdy kierować się będziemy nim w innego typu stosunkach społecznych. Dlaczego? W rodzinie altruizm bazuje na zaufaniu i braku wrogości, które wynikają z osobistych więzi. Natomiast w społeczeństwie złożonym z często obcych sobie jednostek chcemy systemu wartości, które pozwolą nam pokojowo współegzystować nawet, jeśli sobie nie ufamy i nie lubimy się. Taki system wartości musi bazować na korzyściach, którą z jego stosowania odniosą wszyscy członkowie społeczeństwa. Z altruizmu natomiast korzysta – przypominam – tylko jedna strona. Altruizm to gra o sumie zerowej. Jeden traci (daje), drugi zyskuje (bierze).

I tak dotarliśmy do spekulanta, któremu altruizm jest najbardziej obcą z postaw. On uznaje tylko zysk i to w dodatki zysk szybki. Wyznaje całym sercem zasadę „zysk jest dobry". Ale nie nazywa zysku chciwością. Nie wartościuje tego moralnie. Chyba faktycznie i obiektywnie nie ma potrzeby takiego wartościowania, póki działa uczciwie, zgodnie z kodeksem zasad panujących w społeczeństwie.

Korzystny wpływ spekulanta na gospodarkę obserwujemy za każdym razem, gdy rosną ceny benzyny (nie przez akcyzę, a przez zmniejszających jej podaż spekulantów). Gdyby nie oni – ropa jako paliwo kopalne wyczerpałaby się znacznie szybciej i katastrofiści spod znaku „peak oil" już dawno odtrąbiliby swój sukces. Spekulanci sprawiają, że benzynę kupują tylko ci, którzy naprawdę jej potrzebują. Oczywiście, trzeba podkreślić, że rządowa akcyza w znacznym stopniu zaburza ten naturalny mechanizm i popyt na benzynę jest mniejszy niż w modelu bez podatku. By być na czasie, możemy powiedzieć, że spekulanci to również przygodni ekolodzy – dzięki temu, że ograniczają popyt na benzynę, kupując ją w dużych ilościach i drogo sprzedając, chronią środowisko przed nadmierną ilością spalin.

Oczywiście tego typu argumenty nie docierają do polityków, którzy lubią rysować diabelskie portrety żądnych fortuny, ale przede wszystkim nieuczciwych grubasów z cygarami. Faszerują potem nimi tzw. „opinię publiczną", torując drogę państwowej walce z kapitalistycznym złem. Sami twierdzą przy tym, że są bezinteresowni i robią wszystko pro publico bono.

Ale czy naprawdę? Wątpię i towarzystwo wątpiących mam doprawdy wyborne. W zasadzie większość ekonomistów, filozofów, socjologów i politologów zgodzi się, że politycy to tacy sami egoiści, jak wszyscy inni. Ponad trzydzieści lat temu Milton Friedman obnażając prawdziwe intencje polityków, pytał, gdzie znaleźć te anioły, które będą dla nas organizować w społeczeństwo? Jak dotąd nikt takiego miejsca nie wskazał.