„To cud, że jestem na świecie”

„To cud, że jestem na świecie”

Dodano: 

Były akcje odwetowe AK...

Owszem, ale w 1944 r., i były to walki między AK (4 tys. żołnierzy) i UPA (40 tys.). Ich intencją nie była eliminacja całego narodu, tylko chęć powstrzymania mordów i zemsta.

Co to znaczy, że pana rodzice ledwo przeżyli rzeź na Wołyniu?

11 lipca 1943 r. moi rodzice poszli na mszę do kościoła w Kisielinie. Byli młodzi, matka miała 18 lat, a ojciec 21, byli jeszcze przed ślubem. Upowcy otoczyli kościół, a gdy msza się skończyła i Polacy zaczęli z niego wychodzić, ruszyli ze strzelbami, widłami, siekierami, co kto miał. Ludzie cofnęli się do kościoła, ale upowcy dobijali się do drzwi. Niektórzy próbowali się ukryć, inni nie wierzyli, że bandyci chcą wszystkich zabić, i stali w miejscu, jeszcze inni nie wiedzieli, gdzie uciekać. Zabójcy wtargnęli do kościoła i wyprowadzili ludzi. Z jednej młodej dziewczyny zdarli bluzkę, zanim ją zastrzelili, żeby na ubraniu nie zostały ślady kul. Zabili 90 osób, kobiety w ciąży, dzieci, staruszków, nie mieli żadnych zahamowań. Moi rodzice razem z kilkunastoma innymi osobami zabarykadowali się na plebanii. Przez 11 godzin odpierali oblężenie. Strzelano do nich przez okna, podpalono drzwi, próbowano podpalić dach, płonęła stodoła obok kościoła, bandyci próbowali wedrzeć się przez okna po drabinach, wrzucali przez okna granaty. Mój ojciec z innymi mężczyznami zorganizowali obronę. Zgasili ogień pod drzwiami, zalewając go moczem, bo nie było wody. Odrzucali przez okna granaty. Ksiądz próbował zatrzymać te granaty, zakrywając okno poduszką, przez co został ranny. Jeden z granatów rozerwał ojcu nogę, którą później trzeba było amputować. Rodzice, nie wiedząc, czy przeżyją, zaręczyli się pod gradem kul. W nocy, podczas ulewnego deszczu upowcy nagle wycofali się. Rodzice przeżyli, ale niewiele dzieliło ich od śmierci.

A skąd pana ojciec znał tak dobrze historię rzezi na pozostałych terenach Wołynia, że powołuje się pan na jego przekaz?

Bo zebrał relacje od innych świadków, którzy przeżyli. 11 lipca 1943 r. to dzień nazwany później krwawą niedzielą na Wołyniu. Tego dnia nacjonaliści z UPA napadli na 99 polskich miejscowości, część ataków przeprowadzili na kościoły. Ojciec zebrał relacje od tych, którzy przeżyli napaść na kościół w Kisielinie i na okoliczne miejscowości, w sumie od setek osób, i umieścił je w monografii „Było sobie miasteczko, opowieść wołyńska”. Nie jest to więc tylko jego subiektywna pamięć. Swoją relację oczywiście też umieścił. Wszystko spisał chłodnym, kronikarskim stylem, bez emocji. Chyba tym trudniej to się czyta, bo pozbawiony emocji język opisuje przerażające wydarzenia. Świadkowie opisali to, co się działo 11 lipca i później, w następnych miesiącach. Opisują, jak zabijano dzieci, wrzucając je do studni albo rozłupując ich głowy siekierami. Jak palono ludzi żywcem w stodołach, zakłuwano na śmierć widłami, podrzynano gardła mężczyznom.

Artykuł został opublikowany w 25/2016 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.