Likwidatorzy Czarnobyla – poznajcie relacje ludzi, którzy usuwali skutki katastrofy w elektrowni atomowej

Likwidatorzy Czarnobyla – poznajcie relacje ludzi, którzy usuwali skutki katastrofy w elektrowni atomowej

Dodano: 
Pomnik ku czci likwidatorów czarnobylskiej elektrowni
Pomnik ku czci likwidatorów czarnobylskiej elektrowni Źródło: Pixabay / 1681551
Likwidatorzy skutków katastrofy w Czarnobylu często nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które im grozi. Relacje ludzi, których władze ZSRR zmusiły do pracy w czarnobylskiej strefie śmierci pokazują, jak trudne i niewdzięczne było to zadanie.

Poniższy fragment pochodzi z książki Pawła Sekuły „Likwidatorzy Czarnobyla. Nieznane historie”, wydanej przez Wydawnictwo Naukowe PWN.

„Likwidatorzy Czarnobyla. Nieznane historie” – okładka książki

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Na początku czyścili te wioski, jakby to powiedzieć: „jak wyjdzie, tak będzie”. Czasami przyjeżdżaliśmy i zaczynaliśmy pracować bez planu, bez przygotowania, bez niczego. W niektórych miejscach poziom promieniowania wynosił 40–60 mR/h. To było po prostu niemożliwe, żeby taką miejscowość w pełni dezaktywować. Kilka kilometrów na południe od naszego obozu była wieś Kowszyliwka. Myśmy tę wioskę kilka razy czyścili. Teoretycznie, jeśli wymyć dobrze wioskę, wywieźć skażony grunt, to poziom promieniowania powinien być w normie. Przyjeżdżaliśmy na rozpoznanie dwa tygodnie później, a tam poziom promieniowania dwa razy większy niż przed dezaktywacją. Były miejsca, w których doszło do znacznego opadu promieniotwórczego uranu i plutonu, ale nasze przyrządy nie były w stanie tego zarejestrować. To było niezależne od nas, wiał wiatr albo padał deszcz i osadzał kolejne radionuklidy.

Pod koniec maja dezaktywowaliśmy Olszankę. Dom – ściany drewniane, tynkowane na bazie gliny i pobielone, słomiana strzecha. Typowa ukraińska chata. Dach 7,2 mRh, а ściany 3,5 mRh. Dezaktywacja była prowadzona zgodnie z instrukcją. Po jej zakończeniu promieniowanie ściany 2,3 mRh. Powtórna dezaktywacja usunęła część tynku razem z gniazdami jaskółek, kontrolne pomiary: strzecha 7,6 mRh, a ściany 1,3 mRh. Kolejna dezaktywacja tylko ścian – usunięto całe tynkowanie – 1 mR/h. Dezaktywacja ukraińskich chat to była syzyfowa praca. W ogóle prowadzenie dezaktywacji w sytuacji, gdy z reaktora wciąż wydobywały się radioaktywne wyrzuty, mijało się ze zdrowym rozsądkiem. To była w stu procentach zbędna praca, ale KC KPZR podjęło decyzję, że na jesień wszyscy ewakuowani powinni wrócić do swoich domów. Rzucili więc mnóstwo pieniędzy i narażali zdrowie ludzi, żeby to wszystko dezaktywować. A kto z naukowców był odpowiedzialny za takie głupie decyzje? Zdaje się, że to między innymi radziecki fizyk Wielichow mówił, że aby rozwiązać w CzEJ taki to, a taki problem, trzeba poświęcić jedno, dwa, trzy życia, i tak dalej.

Edgars Ozoliņš – starszy sierżant

Opowiem, jak była prowadzona dezaktywacja przez naszą grupę. Pewnego dnia wyjechaliśmy na wieś. Policzyli, że jest 60 do- mów – na każdy dom wypadało po dwóch ludzi. Na początek posprzątaliśmy śmieci. Rozkaz był, żeby zebrać ziemię na głębokość jednego sztychu, później przyjeżdżała ciężarówka i zabierała ten promieniotwórczy grunt. Ja kopałem z takim jednym, co robił samogon. Raz się spił i nie mogli go znaleźć. Na drugi dzień miał nieprzyjemności. Ponieważ byłem sierżantem, to postawili mnie do kopania razem z nim, żebym go pilnował. No a on, chyba żeby odkupić swoją winę, kopał jak czort. Podzieliliśmy pole na dwie części – jego i moją. Ja znalazłem łopatę i kopię płytko, a tamten głęboko. Przechodził obok dozymetrysta, poprosiłem go, żeby przyszedł i zmierzył. Zmierzył moje pole i mówi: „Zajebiście!”. Potem poszedł do tamtego i mówi: „Chujowo!”. Ja do niego: „Widzisz, jaki z ciebie dureń!”. Samo życie pokazało, że ta robota nie miała sensu. Potem się zaprzyjaźniliśmy, wyrównaliśmy nasze poletka, wzięliśmy grunt stamtąd, gdzie było w porządku, i podsypaliśmy jemu, żeby też miał promieniowanie w normie.

Był jeszcze inny ciekawy moment. Zabrali mnie na dezaktywację, chłopaki mówią, że będziemy grać w karty, nie będziemy kopać (wtedy już pojęliśmy, że ta robota nie miała sensu). Znaleźliśmy takie fajne miejsce pod krzakiem. Jeden chodzi z łopatą, reszta ciupie w karty – ten, kto przegra, bierze łopatę i tak na zmianę. Posprzątaliśmy śmieci, coś tam pograbiliśmy, zasypaliśmy jakąś kupę nawozu. Zarówno oficerowie, jak i szeregowi rozumieli, że dezaktywacja nie przynosi żadnych rezultatów i jest niebezpieczna dla zdrowia. Zrozumieliśmy, że trzeba odegrać swoisty „teatrzyk”.

Raz wydarzył się taki przypadek. Posłali nas małą grupą, żeby oczyścić trzy chaty za wioską. Ludzie patrzyli na nas z zaufaniem, myśleli, że jesteśmy ochotnikami, a miejscowym władzom już nie wierzyli. Przychodzili więc do żołnierzy i pytali, jaka jest naprawdę sytuacja w ich wioskach. Zabronili nam mówić mieszkańcom, że promieniowanie jest wysokie. Mieliśmy twierdzić, że wszystko jest w normie, czysto, żeby czasem paniki nie było. No więc coś tam posprzątaliśmy, żeby taki teatr zrobić, też dla tych ludzi.

Zdjęliśmy buty, suszymy onuce i usnęliśmy. Nagle słyszę krzyk, a nade mną stoi jakiś oficer, wstałem, otrzepałem się i mówię, że jestem starszym sierżantem. Rozkazał, żebym meldował: „Oddział przeprowadził dezaktywację, teraz odpoczywa” – odpowiedziałem. Chciał mnie pozbawić stopnia, więc ja do niego: „Bierz!”. A on: „Ty, kto taki?”. „Szeregowy” – odpowiedziałem. Nie mógł tego znieść, że ja tak bez strachu i niedbale do niego się odnosiłem. Na szczęście nasz kapitan [Aleksandrs Boloņins – przyp. aut.] wybronił mnie później, ale dostał za swoje z mojego powodu. Raz było tak, że powieźli nas na dezaktywację do miasta (chyba to było Poliśke), tam był straszny burdel. Chodziliśmy do sklepów i byliśmy w szoku, że takie dobre zaopatrzenie, śmietana, masło itp. Chciałem kupić skórzaną kurtkę, a oni: „Głupiś! Ona jest skażona” – mówią. Ludzie już wtedy zaczynali rozumieć, że sprawa jest poważna. W jednym miejscu spotkaliśmy młodego chłopca i zapytaliśmy, co on tu jeszcze robi, zaczęliśmy namawiać go, żeby uciekał i nie narażał zdrowia. A on nam odpowiedział, że nie może opuścić miejscowości, bo nie ma dowodu osobistego. Pan rozumie, co się stało? Odebrali im dowody, żeby nie mogli wyjechać.

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

Nie było w zasadzie czasu na sen. W końcu poprosiłem o możliwość pracy tylko przy dezaktywacji. To oznaczało pobudkę o 5.00 rano, a kładłem się spać późno, bo około północy, ale za to miałem pewność, że nikt nie będzie mnie niepokoił w nocy przez te cztery, pięć godzin snu. A kiedy jeździłem robić rozpoznanie dozymetryczne, to w ogóle nie miałem czasu. Mogli mnie w każdej chwili wezwać i na dodatek o 4.00 musiałem być w punkcie kontrolnym.

Aleksandrs Rudenko – podporucznik, zastępca dowódcy do spraw politycznych (zampolit)

Na Ukrainę wezwali mnie w końcu października 1986 r., pracowaliśmy przy budowie osiedla Zelonyj Mys [Zielony Przylądek – przyp. aut.] i Sławutycza – nowego miasta dla przesiedleńców z Prypeci. Byłem tam pół roku, a dokładnie 200 dni, bo obiecana zmiana składu osobowego nie nastąpiła od razu.

Byłem zampolitem w batalionie budowlanym, w drugiej kompanii, która liczyła około 100 ludzi, z czego 40% to byli Łotysze i Litwini, a pozostali – Gruzini i Ormianie. Z tymi ostatnimi ciężko było współpracować, hałaśliwi, pracować nie chcieli, robili różne problemy, awanturowali się, targowali o przepustki. Dowódca kompanii był z Wilna, zastępca dowódcy kompanii z Rygi, no i ja – zampolit – też byłem z Rygi. Dowódcy byli związani w jakiś sposób z budownictwem, ale ja byłem kierowcą, w cywilu pracowałem w fabryce. Wielu żołnierzy też miało jakieś związki z budownictwem.

Budowaliśmy Zelonyj Mys, a nasz obóz to były namioty rozmieszczone wokół osiedla. Kiedy osiedle zostało już wybudowane, gdzieś pod koniec roku wsadzili nas do pojazdów i drogą przez Kijów wywieźli do budującego się Sławutycza. Zamieszkaliśmy na statkach zacumowanych na rzece, która wpadała do Dniepru. Stało tam 10–12 statków,a nasza kompania zajmowała około półtora statku. Pozostałe statki zajmowali w większości cywile. Był tam również statek „Rakieta”, który w weekendy regularnie kursował pomiędzy Sławutyczem a Kijowem. Gdy dostawaliśmy przepustkę, była możliwość, żeby przez parę godzin pozwiedzać stolicę Ukrainy. Wysłali nas do budowy miasta, gdzie już wcześniej pracowali cywile. Kompania pracowała na trzy zmiany, ale ja nie brałem w tym udziału. Jako zampolit dwa razy na tydzień prowadziłem zajęcia, wykłady, czytałem artykuły, zapisywałem tematy, chodziłem sprawdzać budowę. Od czasu do czasu przyjeżdżali pułkownicy i kontrolowali moją pracę. Wymigiwałem się od tego, jak mogłem. Oczywiście na wykładach należało podkreślać nasz obowiązek wobec ojczyzny. Ale ludzie odnosili się do tego obojętnie, jak do jakichś bredni, choć na głos oczywiście tego nie mówili. Dlatego to była taka raczej formalność. Cywile politzajęć nie mieli. Żadnych dozymetrów nie mieliśmy, bo tam, gdzie pracowaliśmy, uważano, że jest „czysto”, więc naszym zdrowiem też się nie przejmowali. Z jednej strony mówiono, że w Sławutyczu było bezpiecznie pod względem radiologicznym, ale z drugiej, kiedy chcieli coś tam zrobić na placu, to kazali ściągać 15 centymetrów wierzchniej warstwy ziemi.

O tym, jak naprawdę mogło być, przekonałem się już dużo później po powrocie do domu. Poszedłem do przychodni numer pięć w Rydze. Tam był czarnobylski oddział. Lekarz zaczął mnie sprawdzać dozymetrem i aż krzyknął. Widzę, że strzałka na dozymetrze podnosi się za każdym razem po przystawieniu do mojego zegarka. Zapytał mnie, czy cały czas nosiłem ten zegarek, odpowiedziałem, że tak. On na to, że zegarek jest skażony. Od razu kupiłem nowy.

Jānis Kurtišs – kapitan, weteran wojny w Afganistanie

Sprzęt, który wykorzystywaliśmy do prac w zonie, ulegał wtórnym skażeniom. Wkrótce metal sam stawał się źródłem silnego promieniowania. Samochody, helikoptery, wozy strażackie, transportery z powodu skażenia promieniotwórczego składowano w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach. Ale w 1988 r. do zony przenikało już bardzo dużo elementów kryminalnych. Złodzieje rozkradali zasypany w mogilnikach radioaktywny sprzęt, a pojazdy wojskowe i cywilne rozbierali na kawałki i sprzedawali części w całym ZSRS. Jednym z takich miejsc, w których składowano wojskową technikę, była „Buriakiwka”. Do dzisiaj została tam może jedna, dwie ramy. Ani drut kolczasty, ani ochrona ukraińskich mundurowych nic nie dawała. Moim zdaniem uprawiano tutaj taki sam proceder, jak w Wałdaju, gdzie magazynów pilnowali przecież żołnierze z auto- matami, ale i tak kradli, po prostu się dogadali. W czarnobylskiej zonie żołnierze samowolne chodzili do opuszczonych wiosek w poszukiwaniu czegoś cennego. Myśleli, że jak wyczyszczą, to będzie się nadawało i mogą sobie zabrać. Telewizory, radia, zegarki itp., w 1988 r. można było jeszcze coś znaleźć.

Gunārs Opmanis – porucznik, Narodowa Akademia Obrony Łotwy

W miasteczku Poliśke widziałem mnóstwo pijanych ludzi. Okazało się, że to byli ewakuowani z Prypeci, dawali im wódkę i mówili, że pomaga na radiację.

Gdy mowa o alkoholu, to generalnie łatwiej o wódkę było na Białorusi. Kiedyś trafiłem do wioski Buk na granicy ukraińsko-białoruskiej. Mówili, że to była stolica samogonu na Polesiu. Jeżeli w innych miejscowościach udało się z grubsza zlikwidować aparaturę do pędzenia samogonu (wtedy w ZSRS prowadzono szeroko zakrojoną kampanię antyalkoholową), to w tej wiosce prawie wszyscy pędzili bimber. Trzy razy ją dezaktywowali, aż w końcu się poddali. Tam na 85 domów tylko pięć było murowanych, reszta drewniana ze słomianymi strzechami, do tego tak zapuszczone, że od razu widać – gospodarz pijak. W rekomendacjach dotyczących możliwości dezaktywacji napisałem „Puścić z dymem!” i wioskę buldożerami zrównali z ziemią.

Czytaj też:
Czarnobyl – historia. Jak doszło do największej katastrofy elektrowni atomowej?