Zaczadzeni klęską

Zaczadzeni klęską

Dodano:   /  Zmieniono: 
W wojnie polsko-polskiej ofiarami są najpiękniejsi, którym każdy inny naród wznosiłby pomniki

Fotele były takie same. Żaden nie był ani wyższy, ani szerszy. Tyle że fotel prezydencki wysunięto nieco do przodu – 20-30 cm. Była jesień 1939 r. i nadal obowiązywała konstytucja kwietniowa, wedle której prezydent odpowiadał jedynie przed Bogiem i historią. Kiedy jednak zajęto miejsca, premier Sikorski stanowczym, wyraźnym ruchem przesunął swój fotel do przodu.

Tak że znalazł się przed fotelem prezydenta.Bo konstytucja konstytucją, ale przecież podpisano tzw. umowę paryską, w której prezydent Raczkiewicz zobowiązał się nie podejmować ważnych decyzji bez zgody premiera. W tym nowym układzie, choć tego nigdzie nie zapisano, najważniejszy był premier. Lecz prezydent zdawał się o tym nie wiedzieć. Stanowczo pchnął swój fotel do przodu. Bo to przecież on powoływał rząd i desygnował premiera, którego mógł w każdej chwili odwołać. Dla niego pytanie, czy ważniejszy jest premier, czy prezydent, nie miało sensu. Głową państwa był prezydent, a głowa może być tylko jedna. Wtedy premier znowu pchnął swój fotel do przodu. Tu i ówdzie na sali rozległy się nieśmiałe oklaski, w innym miejscu głośny szmer dezaprobaty. Bo Polska zginęła, a politycy kłócili się o to, który jest ważniejszy.

Premier przed prezydentem

Ostatecznie ważniejszy okazał się premier. Gdy bowiem kilka miesięcy później prezydent Raczkiewicz chciał skorzystać ze swych prerogatyw i odwołać nieudolnego w jego pojęciu, skompromitowanego francuską klęską gen. Sikorskiego, do prezydenckiego gabinetu wtargnęło kilku wysokich rangą polskich oficerów z odbezpieczoną bronią. Przyszli przekonać prezydenta, że premierem może być tylko Sikorski. Argumenty okazały się przekonujące. Jak w wielu innych sytuacjach, w odwiecznym polskim sporze, kto jest ważniejszy – prezydent czy premier, zwycięzcą okazał się premier. Pierwszego polskiego prezydenta zastrzelono w 1922 r., kilka dni po objęciu urzędu. Nie zastrzelił go co prawda premier, lecz szaleniec, ale to nie zmienia faktu, że była to zbrodnia polityczna, za którą opowiedziały się zmierzające do władzy siły polityczne. Dla nich ten prezydent i demokratyczny układ polityczny, który reprezentował, były nie do przyjęcia.

Następnego prezydenta przyszły premier Piłsudski wygnał z polityki na moście Poniatowskiego, nazywając go starą gromnicą. Stanisław Wojciechowski miał rację przywołując święte prawa demokracji, tyle że Piłsudski nie słyszał słusznego wywodu, bo odwrócił się na pięcie i poszedł z wojskiem na Belweder. Jednym ze sposobów ratowania Polski, miało być, według Piłsudskiego, osadzenie na urzędzie prezydenckim nie polityka, lecz człowieka, który do polityki nie będzie się wtrącał, tak by nigdy nad Wisłą nie zaistniały warunki dwuwładzy lub nie daj Boże, rywalizacji o władzę.

Piłsudski rozumiał, że Polacy potrafią wszystko robić najlepiej na świecie – poza jednym: nie potrafią się porozumiewać. Jest im obce poczucie solidarności – narodowej, zawodowej, społecznej. Potrafią słuchać rozkazów, nawet niewykonalnych, lecz nie umieją ustalić, którędy i dokąd iść. Jeśli ich nie poprowadzić – uważał Piłsudski – będą się kłócić i stać w miejscu. W pierwszym historycznym sporze premiera i prezydenta zwyciężył premier. To dlatego Piłsudski stanął na czele Polski. I dlatego prezydentem został Ignacy Mościcki. Mądry, przystojny, lecz jak długo żył marszałek, pozostający poza polityką.

Gdy zaistniały odpowiednie warunki, polska polityka wróciła do spektaklu nienawiści. Jedną z pierwszych decyzji premiera Sikorskiego stającego na czele rządu „jedności narodowej" w Paryżu było pozbawienie środków do życia zdymisjonowanego prezydenta Mościckiego. W akcie odwetu ponadsiedemdziesięcioletni starzec „miał pójść do roboty". To, że był chory, i to, że przez lata służby dla Polski wypracował swą emeryturę, nie miało znaczenia.

Pytanie, na czym w kwestii podłości polega polskość, absorbuje badaczy od zawsze. W XV wieku Jan Długosz pisał: „Bo jeżeli różne narody odznaczają się rozmaitymi przymiotami jak i wadami, to naród polski uważa się za skłonniejszy do zazdrości i potwarzy niż do czego innego; czy powodem tego jest dziedzictwo (...), czy położenie i klimat (...), czy chęć dorównania przymiotami innych rodem (...) – ale umysły Polaków uchodzą za bardziej pochopne do występków płynących z zawiści niż do jakichkolwiek innych". Współczesny historyk po ostatnich 500 latach stawia pytanie o to, co czyni z nas nienawistników, co czyni z nas pieniaczy i awanturników politycznych, co pozwala wypowiadać potwarze, w które sami nie wierzymy. W imię czego stajemy się źli, podli, nieuczciwi i niesprawiedliwi. Czy takimi czynią nas klęski?

Klęska powstania listopadowego z patriotów, żołnierzy, uczyniła, gdy wczytać się w ich spory, bandę pieniaczy. Klęska wrześniowa rozpoczęła wojnę polsko-polską, której ofiarami stali się najpiękniejsi, najwspanialsi Polacy, którym każdy inny naród wznosiłby pomniki. Można by wierzyć w ten niszczący wpływ klęski, gdyby nie to, że wielkie polskie zwycięstwa, czy to roku 1918, czy roku 1989, przynoszą te same pytania o polską chorobę nieskuteczności i te same dwa fotele pchane siłą ślepych politycznych ambicji i chorych politycznych wyobrażeń.

Odwet po polsku

Premier przedwrześniowego rządu Felicjan Sławoj Składkowski nie pchał się na urzędy. „Jestem lekarzem chirurgiem – pisał 11 listopada 1939 r. z miejsca internowania w Rumunii do premiera Sikorskiego – i pragnę służyć żołnierzowi polskiemu". Odpowiedź Sikorskiego to przykład polskiej choroby, którą Melchior Wańkowicz nazwał „kundlizmem”. „Nie rozporządzam tak silną policją, by uchronić pana od zniewag i zamachów, które spotkać go muszą w każdym wielkim skupisku polskim. Pan, prezes rządu odpowiedzialny za bezprzykładny pogrom, jakiego doznaliśmy, powinien zrozumieć, że jedno mu teraz pozostaje: dać o sobie zapomnieć”. Trzy lata później przebywający w Jerozolimie Sławoj Składkowski stwierdził u siebie krwotoki, które wskazywały na obecność nowotworu w jelitach. Na operację potrzebował 100 dolarów. Zwrócił się z prośbą do Sikorskiego. Otrzymał odpowiedź, że od Polski nic mu się nie należy. Od Andersa nie otrzymał żadnej odpowiedzi. I wtedy powstał dokument polskiego wstydu – list do prezydenta Roosevelta: „Pisze do Pana ostatni premier przedwojennego polskiego rządu. Człowiek, który pierwszy w Europie odważył się Niemcom powiedzieć ››nie‹‹ i wydać swym rodakom rozkaz do walki na śmierć i życie. Dzisiaj ja sam prowadzę walkę o życie. Czy mógłby Pan (...) pożyczyć mi 100 dolarów na cel operacji?”. Roosevelt przekazał polskiemu premierowi znacznie wyższą sumę, wykluczając zwrot pieniędzy. Operacja się udała i Składkowski żył jeszcze 20 lat. Gdy zmarł w Londynie w 1962 r., nagle – jak relacjonowała jego ostatnia żona, Jadwiga Składkowska – na pogrzebie pojawił się gen. Anders. Przeprosiwszy wdowę czy ściślej – wyprosiwszy ją, zajął miejsce za trumną. Był generałem i przywódcą polskiej emigracji, przyszedł uświetnić swoją osobą tę uroczystość.

Więcej możesz przeczytać w 15/2008 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.