Ludzie z cienia

Dodano:   /  Zmieniono: 1
Nikt nie mógł przed 65 laty wykluczyć, że gen. Sikorski zginął w katastrofie lotniczej. W dniach wojny wybuchały samoloty, tonęły okręty, wykolejały się pociągi. To była cicha wojna sabotażystów, agentów i tajnych służb. I zapewne w sprawie katastrofy samolotu gen. Sikorskiego przyjęto by wersję wypadku. Gdyby nie to, że już następnego dnia po tragedii służby polskie i brytyjskie rozpoczęły śledztwo dotyczące osoby zabójcy.

Tajemnica tamtego śledztwa do dzisiaj jest równie starannie strzeżona jak tajemnica samego zamachu. I zapewne nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby ktoś kiedyś wypełnił ostatnią wolę umierającego płk. Michała Protasewicza i spalił brudnopis jego wspomnień. Płk Protasewicz w czasie katastrofy gibraltarskiej dowodził Oddziałem Specjalnym Sztabu Naczelnego Wodza, tzw. Oddziałem VI. Podlegała mu cała polska podziemna Europa. Jego bazy łączności znajdowały się w każdej europejskiej stolicy, jego agenci rezydowali w każdym większym mieście, jego kurierzy przebiegali walczącą Europę od Warszawy i Londynu po Stambuł, Kair czy Lizbonę. Komórka jego „szóstki" mieściła się także w Gibraltarze. Nikt nigdy nie napisał historii tego rozdziału wojny.

Gdyby napisał, doliczyłby się około tysiąca nieznanych oficerów, agentów i kurierów pełniących tajemniczą służbę w dziele wojennej łączności i sabotażu.

Płk Protasewicz zanotował, że już rankiem 5 lipca 1943  r., ledwie 10 godzin po śmierci gen. Sikorskiego w Gibraltarze, w jego londyńskim gabinecie pojawili się dwaj wysocy oficerowie brytyjscy z Kierownictwa Operacji Specjalnych (SOE) – ppłk Wilkinson i mjr Perkins. Zapytali: „Co teraz zrobicie z Gralewskim?". Formalnie rzecz biorąc, z Gralewskim nie było już nic do zrobienia. Był kurierem z Polski, który przewędrował całą Europę, by zginąć w katastrofie gibraltarskiej razem z Sikorskim. Jego tożsamość, jego legitymacja kurierska i żołnierska nie mogły budzić wątpliwości. Był badany przez polskich oficerów i w Madrycie, i w Villa Real de San Antonio, skąd płynął na Gibraltar, wreszcie w samym Gibraltarze. Świadectwa i relacje nie pozostawiają wątpliwości, co do tego, że był piękną, tragiczną postacią – młodym żołnierzem, który znalazł przypadkową śmierć w Gibraltarze. Poza tym skoro była to tylko zwyczajna katastrofa lotnicza, jakie znaczenie mogło mieć to, kim był Gralewski? A jednak w tym momencie rozpoczynało się śledztwo, które trwało ponad pół roku.

„Podać bardzo pilnie dokładny rysopis Gralewskiego, Pankowskiego i wszystkie posiadane o nim dane; skąd przybył w ostatnim etapie i w jaki sposób sprawdziliście, że to kurier z kraju" – polecał w depeszach rozsyłanych do Paryża, Madrytu i Lizbony płk Protasewicz. Cały VI Oddział Sztabu NW poszukiwał próbki pisma Jana Gralewskiego, by porównać je z pismem znalezionym przy „gibraltarskim Gralewskim". Do dokumentów sprawy trafiały kolejne rysopisy, kolejne próbki pisma i kolejne raporty ludzi którzy na szlakach kurierskich zetknęli się z Gralewskim.

Jednym z najważniejszych świadków tego tajemniczego śledztwa okazała się prof. Elżbieta Zawacka, legendarna Zo, która jako kurier z Polski, pod nazwiskiem Elżbieta Watson, znalazła się w tamtych dniach w Londynie. Jako przełożona Gralewskiego w komórce łączności zagranicznej AK Zagrodzie, która przez pewien czas towarzyszyła mu we Francji i próbowała wraz z nim dostać się do Hiszpanii, została starannie przesłuchana przez zespół oficerów śledczych. Pokazano jej fotografię ciała Gralewskiego (niewyraźną) i pokazano jego notatki. Ujawniono przed nią, oficerem AK, że ciało Gralewskiego znaleziono na pasie startowym. I powiedziano, że został zabity.

Gralewski, co łatwo przeczytać między wierszami, został przez Anglików zabity. Dlaczego? Jaka zagadka kryje się w tej postaci. Przede wszystkim zagadka nazwiska. Żaden kurier nigdy, na co zwrócił mi uwagę Jan Nowak-Jeziorański, nie posługiwał się własnym nazwiskiem. Była to żelazna zasada, pozwalająca chronić rodzinę w kraju, przyjaciół, dom. Choć Jan Gralewski od dnia wyjazdu z kraju posługiwał się nazwiskami Paweł Pankowski i Jerzy Nowakowski, w tej gibraltarskiej historii wszystkie dotyczące go dokumenty dotyczą Gralewskiego. Także niepojęta depesza 4488 z Lizbony z 25 czerwca 1943 r. do Oddziału VI: Dla Rawy [płk. Protasewicza] – „Gralewski Jan, pseudonim Pankracy, wyjechał z Polski 8 II na rozkaz ZWZ; wyjechał 23, odwołany z puczu na Gibraltar celem ewakuacji do Londynu, pod nazwiskiem Nowakowski Jerzy. W Lizbonie nie był. Podpisano Kara nr 303". To najbardziej niepojęty dokument w tej historii.

Dlaczego płk Stanisław Kara z Oddziału II składał meldunek płk. Protasewiczowi z Oddziału VI? Dlaczego informował w nim o przygotowywanym zamachu na Gibraltarze. Dlaczego dekonspirował Jana Gralewskiego, podając jego prawdziwe nazwisko, podczas gdy zasadą było posługiwanie się wyłącznie numerami kurierów lub ich nazwiskami policyjnymi. Gralewski miał swój numer 20080.

Odpowiedź na pytanie: „dlaczego?", jest zapisana w innych dokumentach tej sprawy. 14 lipca 1943 r. oficer polskiego kontrwywiadu popisujący się kryptonimem WOŁ (nie podaję nazwisk, by hieny przepisujące moje artykuły i robiące z nich swoje książki musiały trochę popracować), zanotował w raporcie: „W dniu 24 czerwca r.b. byłem obecny przy ładowaniu transportu ewakuowanych z Hiszpanii, via Portugalia do Gibraltaru. (…) W arkuszu Gralewskiego stwierdziłem lukę w przebiegu służby (…). Dłuższa rozmowa spowodowała to, że ujawnił swą funkcję kuriera ZWZ i przydział; »Łza – 28«. (…). Na zapytanie, czy posiada pocztę, odpowiedział twierdząco, nadmieniając, że ma rozkaz doręczenia jej osobiście w Londynie (…). Gralewski robił bardzo dodatnie wrażenie. Młody, energiczny. Jechał z Polski jako Francuz – robotnik udający się na urlop do rodziny. Podróż przez Niemcy i Francję odbył w towarzystwie siostry jakiegoś gestapowca z Krakowa, która do końca nie wiedziała o jego polskim pochodzeniu, będąc przekonana, że jest to rzeczywiście robotnik francuski".

Jan Gralewski, co jednoznacznie wynika z jego ujawnionych w 1982 r. listów do żony (Alicja Iwańska, „Wojenne odcinki"), 24 czerwca był od dwóch dni na Gibraltarze. Nie posługiwał się własnym nazwiskiem Gralewski, ani nazwiskami Nowakowski czy Pankowski. Nie miał przy sobie żadnej ważnej poczty kurierskiej, a ta, którą miał, co ujawnia „AK w dokumentach", t. II, s. 416, dawno, bo 28 marca 1943, poszła do centrali drogą radiową. A poza tym dwa tygodnie wcześniej to, co przekazał w „Walerianie”, czyli w Madrycie.

Fakty, które w Villa Real zapisał oficer polskiego kontrwywiadu i które dotyczą osoby posługującej się nazwiskiem Gralewski, a które Gralewskiego obciążają podejrzeniem współpracy z Niemcami, nie należą do jego historii. To historia Tadeusza Jerzego Miodońskiego, młodego człowieka z Krakowa (miał 22 lata). Rzekomo był żołnierzem ZWZ o pseudonimie Ariz, synem płk. Szymona Miodońskiego ze służby intendentury. Po aresztowaniu przez Niemców i zamknięciu w więzieniu na Montelupich odsunięto go od konspiracji. Postanowił więc na własną rękę udać się do polskiego wojska. To więc Miodoński przedstawia się w małym portugalskim porcie Villa Real jako Jan Gralewski.

Im głębiej się wczytać w dokumenty sprawy Miodońskiego, tym oczywistsza staje się prawda o niemieckim śladzie w jego „misji kurierskiej". Wyruszył z Krakowa pociągiem, w Wigilię 1942 r. Towarzyszyła mu w drodze Truda Heim, Niemka, siostra SS-Obersturmbannführera Günthera Heima, prywatnie doktora chemii, a służbowo szefa krakowskiej SD – służby bezpieczeństwa. Jechał wyposażony w dokumenty, pieniądze i brylanty. Po drodze mimo wielu kontroli nie został zatrzymany. We Frankfurcie nad Menem wraz z Trudą Heim udał się na ulicę Heuauerladstrasse 59, gdzie dziwnym zbiegiem okoliczności obecny był sam Günther Heim i jego sztab. Po kilku godzinach młody człowiek samochodem SS z oficerem SS i Trudą udali się na dworzec, gdzie Miodońskiemu zakupiono bilet do Paryża. Dalszą drogę odbył sam. Przedostał się w lutym do Hiszpanii, gdzie w małym mieście czekał na wezwanie z Madrytu.

17 czerwca wraz z trzema innymi mężczyznami – wszyscy na niemieckich papierach – przedostali się przez zieloną granicę do Portugalii. Było to o tyle dziwne, że z Hiszpanii do Portugalii każdego tygodnia przewożono dziesiątki, a nawet setki Polaków. Nie czyniono im trudności, spotykali się z życzliwością. W czerwcu 1943 r. na Półwyspie Iberyjskim nikt już nie miał wątpliwości, kto wygra wojnę. Po co ci czterej mężczyźni pokonali pieszo góry?

W świetle dokumentów nie ulega wątpliwości, że Tadeusz Miodoński, kurier z Polski podający się z Jana Gralewskiego był na Gibraltarze w dniu zamachu. Trzej potencjalni zamachowcy zostali drogą powietrzną wyekspediowani via Lizbona do Wielkiej Brytanii. Co się stało z czwartym, nie udało mi się ustalić (być może zginął i został pochowany na Gibraltarze).

Być może rację mają ci wybitni badacze tragedii gibraltarskiej, z redaktorami Wrońskim, Semką i Wołoszańskim, którzy utrzymują, że gen. Sikorski zginął w zwyczajnym wypadku lotniczym. A być może ma ją płk Michał Protasewicz, szef VI oddziału Sztabu NW, oficer, który 6 lipca 1943 r. udał się z polską misją rządową na Gibraltar, by tam poznać prawdę, a następnie przekazać ją prezydentowi, premierowi i Helenie Sikorskiej. A po latach nakazał spalić dwa bruliony swych wspomnień, bowiem w rozdziale „katastrofa gibraltarska" nieopatrznie zapisał, że „katastrofa nastąpiła na skutek wypadku, który stanowi tajemnicę państwową".

Więcej możesz przeczytać w 1/2/2009 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.