Dwa kryzysy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Lękamy się kryzysu. Obawiamy się go tak, jak przed wiekami nasi przodkowie drżeli na wieść o morowym powietrzu. Obie plagi łączy to, że pojawiają się nagle i niespodziewanie. Środki walki z kryzysem, podobnie jak niegdyś z morowym powietrzem, bardziej polegają na zaklęciach i modlitwach niż na racjonalnym przeciwdziałaniu.

Jeśli w najsłynniejszej polskiej siedemnastowiecznej suplikacji wzywaliśmy: „od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie", to trudno wykluczyć, że w XXI wieku przyjdzie nam prosić: „od kryzysu, głodu… itd., wybaw nas, Panie".

Pod koniec 1929 r., gdy bogaty świat rwał sobie resztki włosów z dotkniętej krachem głowy, Polacy patrzyli w przyszłość ze spokojem. Nie byli bogaci, a ściślej, w jedenastym roku odzyskanej wolności i niepodległości byli wręcz biedni. Mało tego, większość z tych kilkunastu lat przeżyli w nieustającym kryzysie. Najpierw do 1924 r. – w kryzysie inflacyjnym, a następnie już z własną złotówką przyszło im przeżyć przegraną tzw. wojnę celną z Niemcami, która znacznie osłabiła polskiego złotego.

Trzeba przypomnieć, że I wojna światowa dla Polski nie zakończyła się wraz z podpisaniem traktatu wersalskiego. Trwała przez całe dwudziestolecie – z niechęcią, nieufnością innych państw, a w wypadku Niemiec i Rosji z nieskrywaną nienawiścią. Polska nie dostawała wtedy mimo starań żadnych kredytów długoterminowych. Jeśli już dostawała pożyczki, zresztą niewielkie, to były one udzielane na wręcz upokarzających warunkach. W dodatku w polskim banku byli zagraniczni doradcy, którzy śledzili każdą naszą decyzję finansową, bezkarnie grzebali w polskiej kieszeni.

Generalnie, w czym celowali Anglicy i Niemcy, byliśmy sekowani jako państwo „niepewne", o „niejasnych, nieuznawanych i niesprawiedliwych granicach". Takie państwo nie może gwarantować ani politycznej, ani ekonomicznej stabilności, a tym samym nie zasługuje na pomoc. I nawet jeśli się już pomagało, to – jak twierdzą historycy stosunków gospodarczych – perfidnie przy- znawano Polsce (za namową Brytyjczyków i Niemców) niewielką pożyczkę, abyśmy nie mogli się ubiegać o wyższą.

Polska musiała dawać sobie radę sama i to się udawało. W latach po przewrocie majowym na fali europejskiej koniunktury gospodarczej wydawało się, że złapaliśmy drugi oddech. Rok 1928 okazał się pierwszym rokiem polskiego sukcesu gospodarczego. Wskaźniki szły wyraźnie w górę, bilans handlu zagranicznego zmierzał ku wartościom dodatnim, notowano wielkie ożywienie inwestycyjne.

Kiedy więc 24 października 1929 r. na giełdzie nowojorskiej nastąpił „czarny czwartek", kiedy wśród ogólnej paniki sprzedano 13 mln akcji, Polska i Polacy zachowywali spokój. Z amerykańskiego kredytu prawie nie korzystaliśmy, a jednocześnie polskie, narodowe kapitały nie były zaangażowane na amerykańskiej giełdzie. Mogliśmy ubolewać nad tym, że 14 mln osób straciło w USA pracę, mogliśmy po ludzku współczuć bankrutom, ale wydawało się, że nas te problemy nie muszą ani obchodzić, ani dotyczyć. Jak się okazało po latach, „wielka depresja" – jak nazywano tamten kryzys – właśnie Polskę postawiła wśród największych i najboleśniejszych ofiar. Zaraz po takich potęgach gospodarczych, jak USA, Niemcy, Wielka Brytania i Francja.

Polska produkcja przemysłowa w ciągu kilku lat spadła o niemal połowę. Zamknięto m.in. 17 kopalń węgla, 11 kopalń rud żelaza, 8 cukrowni, 5 cementowni. Znacznie, do miliona, wzrosła liczba bezrobotnych, przy czym w Polsce, w której z rolnictwa utrzymywało się wówczas 65 proc. ludności, wszelkie wskaźniki zarejestrowanego bezrobocia wydają się zaniżone.

Dramatycznie odbijała się depresja gospodarcza na rolnictwie. Ceny ziemiopłodów w ciągu kilku lat stanowiły jedną trzecią cen z lat przed krachem, podczas gdy ceny nawozów czy artykułów przemysłowych do produkcji rolnej spadły niewiele. Polska bankrutowała jako państwo, w którym znacząco zmniejszyły się dochody budżetowe, bankrutowały samorządy, bankrutowali obywatele. Kryzys, który miał nas nie dotyczyć, nie dość, że dotyczył dotkliwiej niż innych, to jeszcze trwał znacznie dłużej niż gdzie indziej, bo z problemami borykaliśmy się do roku 1936.

Dlaczego tak się stało? Czy przyczyn należy szukać w tym, że władze państwowe dopiero po trzech latach kryzysu, 28 października 1932 r., przedstawiły swój pakiet ustaw i rozporządzeń mających pomóc pokonać depresję gospodarczą? Dopiero po trzech latach zdecydowano o stabilizacji cen artykułów rolnych i oddłużeniu chłopów, m.in. poprzez moratorium spłat rat kapitałowych, a następnie spłat prywatnych kredytów hipotecznych przy pomocy tzw. Banku Akceptacyjnego. Bardzo późno pomyślano o utworzeniu Funduszu Pracy, z jednej strony finansującego roboty publiczne dla bezrobotnych, z drugiej strony – organizującego ubezpieczenia robotników od bezrobocia.

Rząd polski, choć uczyniło tak wówczas 59 państw świata, nie obniżył wartości polskiej waluty. Dla Polski wojna z kryzysem była przede wszystkim walką o wartość polskiego złotego, który niebawem stał się wobec innych walut „pieniądzem nadwar- tościowym". Czy na decyzjach deflacyjnych zaważyła pamięć polskich katastrof walutowych z 1923 r. i 1925 r., kiedy spadało zaufanie do polskiej waluty? Czy może raz jeszcze zagrała duma narodowa, dodatkowo podsycana niemieckimi spekulacjami polskim mocnym złotym i manipulacjami słabą niemiecką marką? Państwo polskie, któremu Europa odmawiała mniej lub bardziej oficjalnie prawa bytu, bez słowa skargi, samo straszliwie tracąc, reperowało gospodarki innych. Wypada w tym miejscu przypomnieć ogólnie wówczas znany fakt, że podczas gdy Polak kupował cukier po 1,41 zł za kilogram, ten sam cukier sprzedawał Anglikom za 17 gr za kilogram. Ekonomiści obliczali, że ten czysto psychologiczny dumping kosztował nas około 500 mln zł rocznie.

Ale Polska walczyła w tych dniach nie tylko o byt gospodarczy, nie tylko o wskaźniki ekonomiczne, ale także o uznanie w Europie i na świecie. Bez względu na koszty. A w tamtej rzeczywistości politycznej i gospodarczej kolejne państwa odgradzały się od innych barierami celnymi i przepisami administracyjnymi. Gospodarka europejska była skartelizowana, sterowana ręcznie, odchodziła od praw rynku, wprost zmierzała w stronę rozwiązań autarkicznych. Polska – przekonywano – nie miała jednak innej drogi do Europy. Bez względu na koszty.

Wśród kosztów kryzysu lat 30. było i zmniejszenie w 1931 r. o 15 proc. uposażeń pracowników państwowych, i zmniejszenie w 1934 r. emerytur oraz innych świadczeń ze skarbu państwa. Do kosztów trzeba też zaliczyć różne daniny publiczne i podwyżki cen monopolowych. A także słynną pożyczkę narodową i nie mniej słynną premiową pożyczkę inwestycyjną z 1935 r.


Gen. Felicjan Sławoj-Składkowski opisuje w „Strzępach meldunków", że w 1934 r. całe polskie wojsko zdecydowało się oddać na potrzeby państwa miesięczne uposażenie. I nie odnotowano ani jednego protestu w tej sprawie. W 1935 r., w szóstym roku wielkiego kryzysu, mimo wysiłku i poświęcenia całego narodu polska gospodarka znalazła się na dnie. Deficyt budżetowy osiągnął kwotę 307 mln zł. Eksport mimo praktyk dumpingowych spadł do najniższego poziomu w dziejach odrodzonego handlu zagranicznego.

W drugiej połowie 1935 r., już po śmierci marszałka Piłsudskiego, kierownictwo polskiej gospodarki objął Eugeniusz Kwiatkowski. Natychmiast nałożono tzw. podatek specjalny na wszystkie wynagrodzenia płacone z funduszy publicznych. Nikt nie ukrywał, jak ciężka to była ofiara, ale w tamtej Polsce nikt nie protestował, gdy szło o wspólne dobro. Wydatki i dochody państwa były realizowane w rygorystycznie przestrzeganych budżetach miesięcznych. Kwiatkowski, może nie do końca zgodnie z zasadami, ale zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, uruchomił kredyty krótkoterminowe dla wielkich inwestycji. Na nowo ruszył Centralny Okręg Przemysłowy, ruszył Fundusz Obrony Państwa. Skarb państwa zaczął spłacać zadłużenie w Banku Polskim. I było po kryzysie. Co więcej, Polska zdołała wreszcie na uczciwych warunkach wynegocjować wielką pożyczkę francuską. Zdawało się, że zmierzaliśmy prostą drogą do dobrobytu. Mogło tak być, gdyby nie wybuchła wojna.

Polacy boją się kryzysu, gdyż nasza pamięć historyczna uczy, że kryzys lat 30. zradykalizował Europę, wynosząc do władzy różnych psychopatów i zbrodniarzy. Boimy się, bo wraz z depresją ekonomiczną i biedą odżyły wówczas demony narodowych egoizmów, uprzedzeń, urazów i niechęci. Polacy boją się kryzysu, bo znalazłszy się w zjednoczonej Europie, poczuliśmy się przez chwilę bezpieczni i równi innym, ale nie wiemy, czy ta nowa Europa wytrzyma ciśnienie kryzysu. Czy historia nie cofnie się znowu o kilka rozdziałów wraz z dotkliwym kryzysem ekonomicznym. I boimy się, czy jak zawsze to nie my będziemy musieli płacić najwyższą cenę.

Więcej możesz przeczytać w 9/2009 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.