Ostatnie takie powstanie

Ostatnie takie powstanie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gdyby ludzie wiedzieli, że w Warszawie wybuchnie powstanie, pewnie staraliby się do niego jakoś przygotować. Zgromadziliby większe zapasy mąki, kaszy czy cukru. Gdyby to wiedzieli, najpewniej spróbowaliby wywieźć z miasta starych i chorych, niedołężnych czy choćby kobiety w ciąży i nowo narodzone dzieci. Ale nie wiedzieli. Szczerze mówiąc, nikt nie wiedział.

O tym, że w Warszawie wybuchnie powstanie, nie wiedział nawet gen. Tadeusz Bór-Komorowski, komendant główny Armii Krajowej, który wydał rozkaz jego rozpoczęcia. Nie wiedział, bo nigdy nie przewidywał, że w milionowym mieście jakakolwiek armia, nawet podziemna, może toczyć walkę. W marcu 1944 r. to z jego rozkazu Warszawa została wyłączona z planu „Burza", „aby oszczędzić cierpień ludności cywilnej oraz ocalić zabytkowe budowle". Według tego planu podczas zbliżania się frontu oddziały podziemne miały opuścić miasto i nękać Niemców na odległych, zachodnich liniach ewakuacyjnych. Warszawskie szlaki komunikacyjne miały być drożne, by niemieckie oddziały mogły szybciej opuścić otwarte miasto. To dlatego w czerwcu i na początku lipca 1944 r. z Warszawy wycofywano całe oddziały, opróżniano podziemne magazyny broni i formowano jej transporty na wschód. W tym militarnym aspekcie – podobnie jak w każdym innym – Warszawa była do powstania zupełnie nieprzygotowana.

Dlaczego mimo wszystko powstanie wybuchło? Dlaczego ludzie świadomi śmiertelnego ryzyka nierównej walki w bezbronnym mieście wydali jednak rozkaz jej rozpoczęcia? Dlaczego wydali ten rozkaz wbrew opinii trzech najważniejszych oficerów liniowych Komendy Głównej Armii Krajowej, czyli szefa oddziału operacyjnego płk. Janusza
Bokszczanina, szefa oddziału informacyjnego płk. Kazimierza Iranka-Osmeckiego i gen. Antoniego Chruściela, dowódcy okręgu warszawskiego, a tym samym późniejszego dowódcy powstania? Nikt do dzisiaj nie zna odpowiedzi na te pytania. Z nieukrywanym powątpiewaniem słuchamy wyjaśnień utrzymujących, że powstanie było nieuchronne i że wybuchłoby nawet bez rozkazu, bo obraz przegranych, uciekających Niemców po latach zbrodni i terroru wyzwalał w ludziach chęć odwetu. Podobnie niewiarygodne zdają się wyjaśnienia, że gdyby to nie Armia Krajowa rozpoczęła powstanie, rozkaz wydałyby organizacje komunistyczne i na czele walki Warszawy stanęłaby na przykład Armia Ludowa.

Według innych hipotez leżąca na linii frontu Warszawa wówczas i tak skazana już została na zagładę. Niemieckie ogłoszenia o mobilizacji 100 tys. ludzi do kopania rowów przeciwczołgowych wskazywały na to, że Niemcy będą bronić miasta. Powstanie, jak próbował to tłumaczyć gen. Bór -Komorowski, miało więc uchronić Warszawę przed losem Stalingradu.

Teza o nieuchronności wybuchu powstania jest jednak fałszywa. Choć do walki przystąpiła armia podziemna, to jednocześnie była to armia zdyscyplinowanych, karnych żołnierzy. A tacy nie rozpoczynali walki bez rozkazu. Podobnie za absurdalne można uznać obawy co do komunistycznych ambicji poprowadzenia Warszawy do walki. Mimo różnych wzywających do powstania propagandowych plakatów, mimo prowokacyjnych apeli i nawoływań sowieckiego radia „Kościuszko", komuniści w Warszawie stanowili siłę tak niepopularną i nieliczną, że trudno było brać ich poważnie. Nieprawdziwe okazały się także niemieckie plany budowy Festung Warschau. Jak wiadomo,
Niemcy Warszawy przed Sowietami ani nie bronili, ani bronić nie zamierzali.

W śledztwie, w którym historycy bezskutecznie próbują znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego powstanie wybuchło, wątek niemiecki nigdy nie znalazł pełniejszego rozwinięcia. A może warto przypomnieć, że Niemcy śledzili polskie przygotowania do walki już od początku 1944 r. 16 lutego SSBrigadeführer Walter Bierkamp na naradzie gubernatorów i kierowników wydziałów poinformował Hansa Franka o „starannych polskich przygotowaniach do powstania" i z podziwem oceniał, „jak nienagannie i po wojskowemu pracuje wrogi (polski) aparat". W maju, po rozmowach z SS-Obergruppenführerem Wilhelmem Koppem, który raportował, że „polskie przygotowania osiągnęły w ostatnich tygodniach wysoki stopień zaawansowania i że Polacy zdają się być gotowi do walki", Heinrich Himmler zdecydował, że „jakąkolwiek próbę zrywu należy stłumić natychmiastową, zdecydowaną koncentracją sił bez względu na ofiary...".

Wszystkie raporty i meldunki wywiadowcze dotyczą powszechnego powstania w Generalnym Gubernatorstwie. Dopiero meldunek Koppego z 25 lipca 1944 r., choć mówi o decyzji rządu emigracyjnego ogłoszenia planu powstania Polaków w Generalnym Gubernatorstwie, to – jak się wydaje – dotyczy samej Warszawy. Koppe używa bowiem terminu „niebezpieczna metropolia spisku". I w owej „metropolii spisku" Niemcy urządzili szczególny spektakl własnej klęski. Przez miasto ciągnęły tabory rannych, uciekających, pobitych i przegranych Niemców. Połamanych, zakrwawionych, o szarych twarzach i zgaszonych oczach. Warszawa w tych dniach przeżywała chwile wielkiej euforii. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że to już koniec wojny. Jednocześnie nikt nie zadawał sobie pytania, dlaczego tę defiladę niemieckiej klęski skierowano właśnie przez Warszawę. Tak, jakby nie było innych dróg. Nikt o to wówczas nie pytał, bo niemiecka panika zdawała się ogarniać całą Warszawę. Ewakuowały się urzędy, uciekali volksdeutsche, odmaszerowywały oddziały.

Z dokumentów wynika, że cały niemiecki garnizon w Warszawie w dniu wybuchu powstania liczył ledwie 5 tys. ludzi. W tych samych dniach niemieckiego panicznego odwrotu przyszły meldunki o sowieckich czołgach na Targówku. Nawet najostrożniejsi obserwatorzy wydarzeń nie mogli odmówić jednoznacznej wymowy tym faktom. Tak musiał wyglądać koniec wojny dla Warszawy. Nikomu nie przyszło do głowy, że tak również mogła wyglądać wyrachowana, cyniczna, niemiecka prowokacja. Bo za ledwie kilka dni Niemcy powrócili do Warszawy w sile ponad 50 tys. Okazało się, że sowiecki front cofnął się pod Siedlce. W nieprzygotowanej do walki Warszawie, w milionowym, otwartym mieście trwało już jednak wtedy powstanie.

„Kiedy otrzymałem wiadomość o powstaniu w Warszawie, natychmiast udałem się do Führera – zapisał Himmler – Powiedziałem: Mój Führerze! Zdarzenie jest paskudne. Historycznie jednak biorąc, to, co robią Polacy, stanowi błogosławieństwo. Za pięć, sześć tygodni poradzimy sobie z tym. Ale wtedy Warszawa, stolica, głowa i ośrodek inteligencji narodu polskiego będzie zgaszona (…). Problem polski nie będzie już istniał potem dla naszych dzieci oraz dla tych wszystkich, którzy przyjdą po nas". 1 sierpnia kwadrans po 21.00 niemieckie megafony w Warszawie
obwieściły oświadczenie komendanta warszawskiego garnizonu gen. Reinera Stahela: „Ogłaszam, że od tej chwili Warszawa znajduje się w stanie oblężenia; osoby cywilne, które znajdą się na ulicach, zostaną rozstrzelane. Budynki i punkty, z których padną strzały, zostaną zburzone".

W Warszawie trwało powstanie, a ściśle biorąc – dwa różne powstania. W tym pierwszym, o którym gen. Bór-Komorowski donosił w depeszy do Londynu, „ludność stolicy zespoliła się z wojskiem w walce i nawet nieuzbrojeni porwani entuzjazmem młodzieży, budują barykady przeciw czołgom wroga. Kobiety rywalizują w służbie i walce z mężczyznami – wszyscy w karnym posłuchu i zapale ofiarności". W tym drugim, coraz bardziej zapominanym powstaniu na Woli i Ochocie Niemcy mordowali ludzi. W myśl zbrodniczego rozkazu numer 1 Hitlera: „Ujętych powstańców należy zabić bez względu na to, czy walczą zgodnie z konwencją haską, czy ją naruszają. Niewalcząca część ludności, kobiety i dzieci mają być również zabijane. Całe miasto ma być zrównane z ziemią, to jest domy ulice, urządzenia w tym mieście i wszystko, co się w nim znajduje".

W ciągu pierwszych dni na Woli i Ochocie niemieckie oddziały zamordowały, jak się szacuje, 40-60 tys. ludzi. W całym powstaniu śmierć poniosło, według szacunków, 16 tys. powstańców i 150-220 tys. cywilów. W dniu wybuchu powstania w Warszawie było ponad 600 tys. ludzi, po kapitulacji drogę do obozu w Pruszkowie przeszło ledwie 350 tysięcy.

Jednym z najrzadszych dokumentów powstania jest niemiecka przepustka zrzucana z samolotów, uprawniająca do wyjścia z Warszawy przez niemieckie posterunki. Takie przepustki niszczono natychmiast po znalezieniu. Być może dlatego, że do walczącej Warszawy docierały wiadomości o niemieckich zbrodniach na przedpolach miasta. Nikt więc nie wierzył Niemcom. Jednocześnie jednak wraz z każdym dniem walki i z każdym dniem coraz bardziej oczywistej klęski powstania narastało poczucie wspólnoty losów i tychginących w piwnicach, i tych ginących na barykadach.

Kiedy w pierwszych dniach września udało się polskiej delegacji Czerwonego Krzyża wynegocjować z Niemcami zorganizowane wyjście z Warszawy ludności cywilnej, jak zanotowała w swych wspomnieniach Maria Tarnowska, „pierwszego dnia wyszło około 10 tysięcy ludzi. Warszawiacy są jednak nieprzewidywalni. Z radością przyjęli możliwość opuszczenia zrujnowanego miasta, ale gdy nadeszła pora wymarszu, wielu dochodziło do wniosku, że nie mogą opuścić powstańców, którzy zostali, by walczyć. Widziałam osoby, które czekały już w kolejce, lecz nagle chwytały bagaże i zawracały. Drugiego dnia wyszły tylko cztery tysiące, a trzeciego tylko kilkuset ruszyło ku niemieckim stanowiskom". Nie mogli wiedzieć, że wbrew uroczystym obietnicom, wbrew słowu honoru niemieckich oficerów 60 tys. ludzi, którzy czy to w trakcie powstania, czy już po jego kapitulacji wyszli z Warszawy, trafiło do niemieckich obozów koncentracyjnych.

W pięknej, żywej do dzisiaj legendzie powstania, legendzie harcerskich batalionów, kamieni rzucanych na szaniec niewiele miejsca zostało dla ludności cywilnej. Dla ogromnej powstańczej armii warszawiaków, którym nie dano broni i od których nie oczekiwano przysięgi. A oni na dziesiątkach i setkach cywilnych powstańczych posterunków gasili pożary, odkopywali zasypanych, przenosili rannych czy budowali barykady. Nie ma w tej legendzie miejsca dla kobiet, które z cudem zdobytych, często wyszabrowanych produktów gotowały pożywienie dla wszystkich, tak jak nie ma miejsca dla tych, którzy dla wszystkich kopali studnie artezyjskie, by Warszawa mogła przetrwać. Ginęli tak samo jak powstańcy: od kul, bomb lotniczych czy pocisków artyleryjskich, żywcem zasypani czy żywcem paleni. Dla tych ludzi, a dzisiaj dla ich rodzin byli najprawdziwszymi powstańcami warszawskimi, tyle że bez broni i pseudonimu.

Dlaczego powstanie wybuchło, skoro jeszcze 29 lipca specjalny kurier z Londynu, Jan Nowak-Jeziorański, przekazał dowództwu wszystkie istotne informacje polityczne: „Wybijam bardzo mocno fakt, że zony okupacyjne Anglosasów i Rosjan zostały już postanowione i wytyczone, bez względu na to, gdzie będzie przebiegać linia frontu w chwili upadku III Rzeszy. Obecność oddziałów aliantów zachodnich na terytorium polskim nie jest przewidywana. Anglicy i Amerykanie odmówili wysłania do Polski nawet misji obserwatorów wojskowych". A więc ci, którzy decydowali o wybuchu powstania w Warszawie, wiedzieli już, że Polska została oddana Sowietom, że nie mogli oczekiwać pomocy, nie mogli liczyć ani na zrzuty broni, ani na przybycie Brygady Spadochronowej. Co więcej, Nowak-Jeziorański nie ukrywał, że nadzieje na sukces misji polskiego premiera Mikołajczyka w Moskwie Londyn ocenia pesymistycznie. Nie było więc nadziei na pomoc ani ze Wschodu, ani z Zachodu.

Może rację miał gen. Leopold Okulicki, jeden z tych, którzy żądali powstania, gdy mówił: „Potrzebny nam dzisiaj czyn, który  wstrząsnąłby sumieniem świata". To być może  dlatego ci ludzie – zdradzeni, oszukani,  sprzedani odwiecznemu wrogowi – woleli  ginąć w walce, niż pogodzić się z niewolą. To  może dlatego ci ludzie pozostawieni bez pomocy  w walce z niemiecką nienawiścią woleli walczyć i ginąć. Trudno bowiem zaprzeczyć, że to było ich  powstanie. I może rzeczywiście  zdołali wtedy wstrząsnąć sumieniem świata.  Także dla nas.

Więcej możesz przeczytać w 32/33/2009 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.