Z klasy do celi

Junacy ze szkoły przysposobienia przemysłowego przy hucie Łabędy w Gliwicach w 1947 roku (fot.PAP/materiał ilustracyjny z tygodnika "Wprost")
Dodano:   /  Zmieniono: 
Częstochowskich maturzystów skazano na sześć lat więzienia. Powód? Opowiadali polityczne dowcipy, a to w czasach stalinowskich wystarczyło do oskarżenia o spisek przeciw podwalinom socjalistycznego państwa.

Czerwiec 1948 r. Zygmunt Blukacz, uczeń przedmaturalnej klasy „Traugutta”, częstochowskiego liceum dla chłopców, prasówkę na poranny apel robi na kolanie. Do zeszytu wkleja artykuł z „Trybuny Ludu” o rezolucji Kominformu oskarżającego przywódców jugosłowiańskich o nacjonalizm. Nic go nie obchodzi lipcowe plenarne posiedzenie KC PPR, na którym wysuwane są zarzuty wobec sekretarza Władysława Gomułki. W wypracowaniu powtarza za „Trybuną Ludu” tezy referatu Bolesława Bieruta o odchyleniach prawicowych i nacjonalistycznych w kierownictwie partii. Przewodniczący Krajowej Rady Narodowej przestrzega, że „prowokacje i głęboko zakonspirowany spisek agentur imperialistycznych stały się głównym środkiem wroga w dążeniu do obalenia władzy ludowej”. Blukacz nie zastanawia się, co to znaczy. Liczy się to, że za rok będzie zdawał na medycynę. Marzy o tym jego matka, powojenna wdowa.

Pozwól, chłopcze

Pół roku później. Blukacz przeziębia się, czekając na mrozie na podmiejski pociąg, którym dojeżdża do Częstochowy. Na tydzień opuszcza szkołę. – Po powrocie – opowiadał mi po 40 latach – zastaję klasę dziwnie przerzedzoną. Pytam, co z Ryśkiem, Leszkiem, a koledzy uciekają przede mną wzrokiem, nie wiedzą. Na drugiej lekcji tuż przed dzwonkiem do klasy wchodzi dyrektor. „Zygmunt Blukacz?” „Obecny”. „Pozwól, chłopcze”. Obejmuje mnie ramieniem, co jest trochę dziwne u tego surowego belfra. W gabinecie czeka oficer Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Do domu już nie wróciłem.

Większość uczniów tej klasy i ich wychowawcę, który walczył w legionach, oskarżono o szerzenie wrogiej propagandy. Prokuratura zebrała dowody: polityczne karykatury w pisanej pod ławką szkolnej gazetce, opowiadane na przerwach dowcipy, np. „Czym się różni puder od rządu?” „Bo puder jest do twarzy, a rząd do dupy”. W miarę rozszerzania się śledztwa, odkryto organizację Młodzieżowy Ruch Oporu i kilka innych o „podobnym profilu działania” – jak zaznaczył w akcie oskarżenia prokurator. Chłopców aresztowano. Po latach w archiwum Sądu Wojewódzkiego w Kielcach znalazłam protokół przesłuchania oskarżonego Ryszarda G. (dołączony do akt Blukacza). Zeznał, że jesienią 1947 r. założył zbrodniczą organizację MRO-ONC. Hasła: ojczyzna, nauka, cnota wziął z lilijki harcerskiej. Przysięgę złożyło pięciu kolegów. Na zebraniach, których było trzy, omawiali wiadomości radia Madryt, pisali „w celach samokształceniowych” referat „Gospodarka w kraju i za granicą”, poza tym podzielili się funkcjami: komendanta (został nim Ryszard G.), jego zastępcy, sekretarza i skarbnika. Jeden z nich musiał zostać szarym członkiem. Mieli też do rozstrzygnięcia problem dziewczyn. – Postawiłem sprawę jasno – zeznał komendant – albo organizacja, albo baby. Ale Władek, który chodził do Haliny U., się zbuntował, że jak tak, to on zakłada nową organizację. Wtedy powiedziałem, że muszę się porozumieć z moimi władzami. Tak naprawdę, to ja nie utrzymywałem żadnych kontaktów z podziemiem.

Piosenki, kawały i pistolet

Także Zygmunta Blukacza śledczy dopytują o zakładanie „wrogiej organizacji”. – Na pytanie, co było naszym celem odpowiadam, że było nim krytykowanie rządu Polski. Przyznaję się, że przechowywałem piosenkę, której słowa mogły wyrządzić istotną szkodę interesom rządu polskiego i obniżyć rangę jej naczelnych organów. Ja miałem złe poglądy na temat obecnego ustroju – zeznaje Blukacz. – Kiedy i w jakich okolicznościach szerzyliście wrogą propagandę wśród młodzieży szkolnej? W jakich słowach szkalowaliście dostojników państwowych? – Dokładnej daty nie pamiętam, ale przyznaję, że szerzyłem wrogą propagandę od października 1947 r., gdy do naszej klasy przyszedł nowy uczeń Janusz K., on potem wyjechał do Izraela. Lubił się śmiać i ja w czasie przerwy opowiadałem mu kawały. Mówiłem na przykład, że w Warszawie będzie postawiony pomnik Stalina, ale tyłem, aby przedstawiciele rządu mogli go polizać w tę część ciała. Wszystko to było z przyczyny nieświadomości, a w dodatku sądziłem, że krytyka jest dozwolona.

– Od kogo słyszeliście takie dowcipy? Blukacz podaje, że zazwyczaj docierały do niego przez ścianę w szkolnej ubikacji, ale nie rozpoznawał głosów. Tłumaczy, że w ogóle mało rozmawiał z kolegami, zwykle się spieszył na pociąg. – Jaką posiadaliście broń, skąd ją zdobyliście i gdzie ta broń jest teraz? – Ja posiadałem nielegalnie broń krótką kaliber 635 z magazynkiem bez amunicji. Ja tego pistoletu nie używałem do żadnych celów. Jest schowana na strychu mojego domu w kieszeni starej marynarki po ojcu. Broń, którą mieliśmy, znaleźliśmy na rampie kolejowej w rozbitym czołgu. Przed Wielkanocą postrzelaliśmy sobie w powietrze u kolegi na podwórku. W żadnym napadzie udziału nie brałem. Na kolejnym przesłuchaniu Blukacz przyznaje, że przyniósł „urzyna” kiedyś do szkoły i podczas lekcji pokazywał pod ławką Wiesławowi A. W rewanżu kolega pokazał mu swój pistolet, który znalazł w lesie. – Kto jeszcze z klasy należał do nielegalnej organizacji? Pytanie powtarza się wielokrotnie i Blukacz niezmiennie odpowiada, że nie wie. Tylko jego podpis na każdej karcie protokołu jest coraz mniej wyraźny. Przesłuchania zawsze zaczynają się tuż przed północą. Nie ma informacji, kiedy więźnia odprowadzano do celi.

Musi zginąć

Poza grupą Blukacza jest druga, o której prokurator i przesłuchiwani mówią „ci z Błeszna”. To peryferyjna dzielnica Częstochowy. Ich przywódcą jest Leszek O. Na błeszniaków kładzie się cieniem śmierć człowieka. Latem 1948 r. zaprzysiężonych w MRO maturzystów zaczął szantażować pewien lump, ich rówieśnik – Wiem o was wszystko – stwierdził, podchodząc do O. Jeśli nie pójdziecie ze mną, doniosę na UB. Szantażysta miał konkretny plan – chciał, aby chłopcy napadli na sekretarza partyjnego, który w dniu zbierania składek nosi przy sobie dużo pieniędzy. – Musi zginąć – oznajmił. – Wtedy łatwo zatrzeć ślady mojej ucieczki, bo planuję prysnąć przez zieloną granicę do Francji.

Błeszniacy obmyślili plan zlikwidowania szantażysty. Udali, że godzą się na jego propozycję i chcą omówić szczegóły. Umówili się z nim nocą za miastem. Gdy doszli do pola, Leszek O. zapytał chłopaka, jakie ma ostatnie życzenie. – Sprowadźcie mi jakąś d… – usłyszeli. Ściągnęli mu prostytutkę z najbliższej meliny. Gdy odeszła, szantażysta został zastrzelony. Pistolet wziął do ręki O., bo na niego wypadło losowanie. – Nie czuliśmy się pospolitymi mordercami – wyjaśnił mi po latach jeden z błeszniaków. – W państwie, o którym marzyliśmy, spiskując, nie mogło być miejsca dla cwaniaków. Żeby zrozumieli to potomni, zostawiliśmy kartkę z uzasadnieniem wyroku i naszymi podpisami. Była zamknięta w zakorkowanej butelce i zakopana koło ciała ofiary. Żałowaliśmy tylko rodziców zabitego. Dlatego pojechałem do Wrocławia z listem rzekomo napisanym przez tego chłopaka do ojca. Informował, że ucieka na Zachód, do Polski nigdy nie wróci. Niech o nim zapomną. Wszystko to się wydało w czasie przesłuchań błeszniaków, którzy mieli osobny proces. Leszek O. dostał 15 lat.

Zarażeni gomułkowszczyzną

Pozostałych maturzystów oskarżono o spisek przeciwko podwalinom socjalistycznego państwa. Proces toczył się w budynku Wojewódzkiej Rady Narodowej, jako sesja wyjazdowa Sądu Wojskowego w Kielcach. Jak podaje sprawozdawca „Trybuny Ludu”, „żadna z sal sądowych w Częstochowie nie pomieściłaby tylu licznych delegacji robotniczych”. Gdy wprowadzono przestępców, oburzony tłum na ulicy skandował: „Na białego konia ich wsadzić, niech wyjadą Andersowi naprzeciw!”. Zygmund Blukacz zapamiętał i inne okrzyki: „Trzymajcie się”. I lecące w ich stronę czekolady, których nie dało się złapać skutymi rękami. Skazanemu utkwił w uszach przeciągły krzyk matki. Gdy go wprowadzili na salę rozpraw, zemdlała. Chłopcy byli sądzeni według małego kodeksu karnego, przewidującego surowe wyroki dla wrogów PRL. Blukacza skazano na sześć lat. Prokurator grzmiał, że oskarżony, jako syn przedwojennego brukarza, miał szczególny obowiązek bronić zasad demokracji ludowej i o istnieniu nielegalnej organizacji natychmiast meldować władzy. Adwokat z urzędu w ogóle się nie odezwał.

Los częstochowskich maturzystów nie był wyjątkowy. Gdy w 1948 r. na wniosek Bieruta usunięto Gomułkę ze składu KC, partia chciała znaleźć w terenie dowody, że zaraza gomułkowskiego „odchylenia prawicowo nacjonalistycznego” szerzy się już wśród młodzieży. Zaczęły się aresztowania. Leokadia Blukaczowa błagała Bieruta o litość. Opisała, jak to jej ojciec wylosował w 1914 r. numerek do wojska carskiego i już nie wrócił z wojny. Zostało dwoje dzieci i matka bez zawodu, pieniędzy. Pierwszy raz najadła się do woli chleba, gdy miała 13 lat. W 1936 r. wyszła za mąż za brukarza. Gestapo zabrało go cztery lata później, bo sąsiad doniósł, że ma kontakty z partyzantami. Zamordowali go w Auschwitz. Po wojnie pracowała jako woźna w szkole. Wieczorami szyła parasolki, by dzieci mogły się uczyć. List pozostał bez odpowiedzi. – To była twarda kobieta – opowiadał mi jej syn. – Gdy zobaczyła na widzeniu we Wronkach, że nie mogę ustać na spuchniętych nogach, wdarła się do gabinetu naczelnika więzienia i czołgając się do biurka na kolanach żebrała o litość. Odpowiedział po rosyjsku, że postara się przenieść skazanego do więzienia o lżejszym rygorze. Jeśli tak się stanie, bo to nie tylko od niego zależy, wyśle jej wiadomość: będzie nią pusta koperta. I rzeczywiście, po trzech miesiącach przyszedł taki niemy list.

W marcu 1953 r. umarł Stalin. Więźniowie polityczni doczekali się amnestii, która objęła też Blukacza. Skrócono mu wyrok do czterech lat. W opinii miał napisane, że nie stwarza trudności wychowawczych; szlufek do wojskowych spodni szyje w ciągu dnia 800 sztuk, co stanowi 200 proc. normy. Ale nim otworzyła się przed nim brama, musiał podpisać zobowiązanie: do końca życia nie zostanie nauczycielem, nie zamieszka w Warszawie i w żadnym przygranicznym mieście, nie wyjedzie za granicę. Po 17 dniach przyszło wezwanie do wojska. Adres – bataliony robotnicze w Jaworznie. To była jednostka dla byłych więźniów politycznych. Zakwaterowano ich za drutami kolczastymi w poniemieckim obozie koncentracyjnym. – Przez pół dnia – zwierzał mi się Blukacz – ćwiczyłem z karabinem o przedziurawionym zamku, a drugie pół fedrowałem węgiel w „Bierucie”, w brygadzie Stroszka.

Ten stary górnik zastępował mu ojca: nie przezywał, jak inni, szkolokiem, gdy mu się zwierzył, że chce dogonić maturę. To był szaleńczy galop: o pierwszej wyjeżdżał z szybu, ochlapał się w łaźni i biegiem do autobusu. O czwartej w Katowicach zaczynały się lekcje. Trwały do dziewiątej, w koszarach był o północy. Pobudka o czwartej. Gdy wyszedł do cywila, dla takich jak on nie było pracy. Ani w urzędzie, ani w budownictwie, choć miał maturę. I wtedy Leszek O., też amnestiowany, rzekł: – Na przodku nikt nie będzie się nas czepiał.

Osinobusem pod ziemię

Blukacz do kopalni rudy koło Częstochowy przyszedł na ślepra, czyli wozaka. – Nie bardzo chciało mi się zbierać te drobne kawałki niskoprocentowej przecież rudy, które gubiłem z wózka. Udawałem, przed starymi górnikami, że nie widzę, co spada. A oni wtedy do mnie: „My tu tak długo szli pod ziemią, na kolanach, a ty chcesz to wyrzucić na zaciep?” Zawstydziłem się – wspominał.

W październiku 1956 r. Alejami NMP w Częstochowie szli studenci politechniki z transparentami. Ktoś zobaczył Zygmunta Blukacza na chodniku. Krzyknął: „Więźniowie polityczni do nas!”. Porwali go, przeżył jednodniową euforię. – Pojechaliśmy do Warszawy, na wiec pod Politechniką. Moi nowi koledzy mówili: „On był więźniem politycznym”. Bardzo dużo uścisnąłem wtedy nieznanych mi rąk – opowiadał. Bohaterem przestał być, gdy wyznał, że nie chce mieć nic wspólnego z polityką, woli zjechać na dół i dalej ciągnąć swój wózek. Ostatecznie zagrała ambicja. Zapisał się do wieczorowego technikum górniczego i nie omijając żadnego szczebla, doszedł do kierownika oddziału.

Miał prawo kupowania w sklepie za żółtymi firankami. W 1968 r. minister górnictwa rzucił hasło „szybkościowego spędzania ścian”. Robota zapowiadała się mordercza, ale zarobki kroiły się spore. Więc cisnął swoich ludzi, ale nie czuł się w porządku, gdy po szychcie widział, jak są zmęczeni. A potem w stolicy zdecydowano o zalaniu podczęstochowskich kopalń rudy żelaza. Że niby nieopłacalne. Zatapiali je po kolei, aż została ostatnia. Był rok 1976. Ogłosili strajk. Wtedy wystraszona władza załatwiła im pracę w odległej o 76 km kopalni węgla kamiennego „Grodzisk”. Na pierwszą zmianę, trzeba było wyjść z domu o czwartej rano. Opanowali więc sztukę spania w nieogrzanych osinobusach. Tak Blukacz doczekał górniczej emerytury.

Tamte sprawy z Traugutta? Kontakty szybko się urwały. Prawdopodobnie wszyscy wystąpili o zatarcie kary. Blukacz w tej sprawie w 1973 r. dostał taką odpowiedź: „Po rozpoznaniu wniosku postanawia się zatrzeć skazanie, uznać je za niebyłe, usunąć z rejestrów karnych. Uzasadnienie: nienaganne prowadzenie się skazanego”. Jeszcze raz odnowili kontakty, gdy Sejm uchwalił ustawę o wypłacaniu odszkodowań więźniom politycznym. Dostali pieniądze. Nie tak wysokie, jak internowani, ale zawsze wsparcie na starość. Tylko Leszek O. nie wystąpił o odszkodowanie. Czuł się winnym. Tak bardzo, że gdy urodziło mu się kalekie dziecko, uznał to za karę bożą.

Więcej możesz przeczytać w 19/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.