Ruszył proces dr Mirosława G.

Ruszył proces dr Mirosława G.

Dodano:   /  Zmieniono: 
Photos.com 
Ruszył proces dr. Mirosława G. za przyjmowanie łapówek. 20 jego pacjentów lub członków rodzin oskarżono o ich wręczanie. Większość potwierdziła przekazywanie G. pieniędzy, ale nie jako łapówek, lecz jedynie - "dowodów wdzięczności" za udane operacje.

Proces jest precedensem jako sprawa o granice między korupcją a powszechnym w  polskich szpitalach "okazywaniem wdzięczności" lekarzom przez pacjentów po  operacjach.

W sobotę przed Sądem Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa odczytano akt oskarżenia i przesłuchano wszystkich oskarżonych o wręczanie łapówek - co trwało w sumie 7  godzin. W przyszłą sobotę sąd zacznie przesłuchanie G., który na razie milczy. Pierwszą czynnością dowodową po skończeniu wyjaśnień będzie odtworzenie nagrań ukrytą kamerą z gabinetu dr. G.

Przesłuchani generalnie nie przyznawali się do przestępstwa wręczania łapówek, a jedynie - do wręczania pieniędzy i upominków w podzięce za leczenie.

Po złożeniu wyjaśnień, byli oni - na swój wniosek - zwalniani przez sąd z  obowiązku dalszego udziału w procesie. Sąd uchylił też dozory policji lub zakazy opuszczania kraju wobec nich. Uznano, że po złożeniu wyjaśnień środki zapobiegawcze nie są już konieczne (prokuratura też tak twierdziła).

Prokurator Agnieszka Tyszkiewicz powiedziała, że wręczanie łapówek lekarzowi przez pacjentów należy traktować jako przestępstwa "mniejszej wagi", bo działali w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia. Wtedy odpowiedzialność sięga do dwóch lat więzienia; za wręczanie łapówek jako takich grozi zaś do ośmiu lat. Dlatego prokurator nie sprzeciwia się wnioskom o warunkowe umorzenie sprawy, jakie złożyło kilka osób (wtedy sąd uznaje winę, ale odstępuje od kary). Sąd rozpozna te wnioski po wyjaśnieniach wszystkich oskarżonych.

Proces ruszył, bo sąd wyłączył ze sprawy dwojga nieobecnych oskarżonych -  jeden jest w Kanadzie, a inna kobieta jest chora. Sąd będzie chciał wystosować za mężczyzną list gończy, bo uznał, że ukrywa się on przed wymiarem sprawiedliwości. Nie stawił się żaden z 10 pokrzywdzonych (nie blokuje to  procesu).

48-letni dr G. (dziś pracuje w prywatnej klinice) jest oskarżony o 41 przestępstw korupcyjnych, naruszanie praw pracowniczych personelu warszawskiego szpitala MSWiA, znęcanie się nad osobą najbliższą i zmuszanie pracownicy szpitala do "innej czynności seksualnej".

Grozi mu do 10 lat więzienia. W  śledztwie G. nie przyznał się do zarzutów. W wyjaśnieniach potwierdził, że kilka razy zostawiono mu koperty z pieniędzmi - twierdził, że nigdy ich nie żądał.

W dziewięciu przypadkach prokuratura zarzuca G., że od łapówki uzależnił wykonanie operacji bądź dalszą opiekę; inne korzyści miał przyjmować już po  operacjach. Prokuratura umorzyła przypadki wręczania "drobnego lub  symbolicznego, zwyczajowego upominku, wyłącznie z inicjatywy wręczającego, po  zakończonym procesie leczenia jako wyraz podziękowania".

Pieniądze w wysokości do 13 tys. zł od jednej osoby oraz do tysiąca dolarów i  kilkuset euro, złoty sygnet z rubinem, alkohole - takie m.in. "korzyści majątkowe" miał przyjmować dr G. od swych pacjentów. Szczegóły przedstawiła prok. Tyszkiewicz w odczytanym akcie oskarżenia.

Wobec pewnej kobiety G. miał zażądać pieniędzy, by mogła pozostać na  oddziale; wobec odmowy wręczenia mu pieniędzy, kobietę wypisano. W innym przypadku G. miał zażądać 4,5 tys. zł od chorego, do czego nie doszło, bo  pacjent zmarł. Od rodziny innego chorego miał przyjąć w sumie 13 tys. zł. Generalnie, według prokuratury, G. przyjmował kwoty od kilkuset do kilku tys. zł. W kilku przypadkach prokuratura nie zdołała ustalić kwoty przekazanej G. "korzyści majątkowej".

Przesłuchany jako pierwszy 83-letni Henryk J. nie przyznał się do  przestępstwa. Odmówił wyjaśnień, wobec czego sąd odczytał jego słowa ze  śledztwa. Mówił, że G. nie sugerował, że chce coś otrzymać. "Nie mogę powiedzieć złego słowa o nim; uważam, że uratował mi życie" - dodał. Przyznawał zaś, że  jego córka - dziennikarka, podarowała lekarzowi swą książkę, o czym napisała w  "Gazecie Wyborczej". Do winy nie przyznała się też żona J. W śledztwie mówiła, że nie wręczyła G. "korzyści majątkowej".

W kopercie, którą pozostawiłam w gabinecie dr. G. były tylko wyniki badań męża - zapewnia z kolei Teresa P. Podstawą jej oskarżenia jest film z ukrytej kamery, na którym widać jak podaje lekarzowi kopertę - dlatego prokuratora zarzuca jej wręczenie łapówki "o nieustalonej kwocie". Kobieta mówi, że nie było tam żadnych pieniędzy, lecz wyniki badań jej męża, które były potrzebne przed operacją. Na filmie nawet się nie rozpoznała.

Dwaj bracia M. przyznali przed sądem, że dali 1500 zł dr. G za opiekę nad ojcem, który jednak zmarł niedługo po operacji - wskutek pozostawienia tamponu w  ciele. Dr G. tłumaczył im, że to wina pielęgniarki. "Lekarz nas zapewniał, że  wszczepił ojcu zastawkę za 40 tys. dolarów i daje mu bardzo drogie leki" - mówił Szymon M. "Jak on mówił, że opieka taka dobra, to my pomyśleli, że jak damy pieniądze, to będzie jeszcze lepsza" - dodał jego brat. Prokuratura umorzyła śledztwo wobec G. za narażenie życia ich ojca; bracia walczą w sądzie o  uchylenie tego.

Monika Ł., oskarżona o wręczenie wraz z matką, dr. G. 400 i 500 zł, mówiła w  śledztwie, że uznał on stan jej ojca za trudny do operowania. Wówczas matka chciała mu dać pieniądze, na co G. miał powiedzieć: "Zamiast pieniędzy wolałbym córkę". Ówczesna 21-latka odebrała to jako żart, bo za 7 miesięcy brała ślub.

G. zasugerował, że musi też zbadać córkę, by upewnić się, że nie odziedziczyła schorzeń ojca i opukał jej serce. "Na koniec badania chciał ode mnie numeru telefonu, by umówić się na kawę w Krakowie. Nigdy jednak nie  zadzwonił. Gdy wychodziłam z gabinetu, doktor pocałował mnie w policzek. Nie  czułam się z tym komfortowo. Najważniejsze było jednak dla mnie zdrowie ojca" -  mówiła oskarżona w śledztwie.

Twierdzi ona, że 500 zł, jakie jej matka wręczyła lekarzowi, było zapłatą za  prywatną wizytę. W śledztwie Monika Ł. mówiła, że według innych pacjentów "doktorowi warto dać pieniądze przed operacją". Nie potwierdziła tego przed sądem. Dodała, że CBA powiedziało jej, iż jeśli się nie przyzna, zostanie aresztowana.

"Żałuję tego, co zrobiłam, ale chciałam ratować życie męża" - mówiła zaś  Barbara K., matka Moniki Ł. "To, co zrobiło CBA, gdy do nas wpadło, było potworne; mąż dostał ciśnienia, a pogotowie nie chciało przyjechać" -  powiedziała. "Mówili, że jak się nie przyznamy, to mogą nas aresztować do 3 miesięcy; to był horror" - dodała. Oświadczyła też, że w CBA mówiono jej, by nie martwiła się dalszym leczeniem męża po aresztowaniu G., bo "lekarza wyznaczy mu minister zdrowia prof. Zbigniew Religa".

Rafał M. opowiadał w śledztwie, jak jego matce nie chciano pomóc w kilku warszawskich szpitalach, aż udało mu się dotrzeć na konsultacje do G. "On z  początku też nie dawał wielkich nadziei. Moja matka się rozpłakała, sytuacja stała się napięta. Wtedy zapytałem doktora: +co mógłbym dla pana zrobić?+ Od  tamtej chwili mam wrażenie, że dr G. zaczął mówić jak człowiek" - mówił oskarżony.

Zaznaczył, że choć ze strony lekarza nie padła żadna propozycja, to miał on wrażenie, że uda się przeprowadzić operację matki. Już po niej, wręczył lekarzowi 3 tys. zł "z podziękowaniem za operację i opiekę". Dr G. słuchając w  sądzie oskarżonego kręcił głową i z przekąsem się uśmiechał.

Barbara Z. przyznała, że po udanej operacji męża wręczyła kardiochirurgowi pamiątkowy album, a w nim kopertę z 2 tys. zł. Oświadczyła w sądzie, że nie uważa, by była to łapówka, której zresztą nikt jej nie sugerował. "Ja wiem tylko, że mąż był w bardzo złym stanie, a teraz jest w dobrym, za co panu doktorowi chciałam podziękować. Nie miałam czasu na bieganie po sklepach i  szukanie filiżanki Rosenthala" - powiedziała, nawiązując do słynnej wypowiedzi RPO Janusza Kochanowskiego, który przyznał, że podarował lekarzowi taki upominek za opiekę nad chorą matką.

Płacząc, Bożena K. mówiła przed sądem, że dała G. 1000 zł i 100 dolarów jako dowód wdzięczności za operację męża - czego G. od niej nie żądał. Powiedziała, że agenci CBA poddali ją "praniu mózgu" i "pytali ile dała, ale nic nie  protokołowali". Kobieta wycofała się z wniosku o podanie się karze.

Do winy nie przyznała się też Elżbieta M. Opowiadała sądowi, jak zatrzymało ją CBA, gdy w lutym 2007 r. wracała do domu z ferii. "Myślałam, że to jest napad" - mówiła. "Mieszkamy pod lasem. Gdy po 15 godzinach jazdy wróciliśmy do  domu, było koło północy. Ledwie wjechaliśmy na naszą posesję, nim zamknęła się brama, wjechały za nami dwa samochody. Ludzie, którzy z nich wysiedli, nie  chcieli się przedstawić. Bałam się wysiadać, mąż mi zabronił. Wtedy jeden z tych panów powiedział, żebym wysiadła, bo inaczej to on mnie wyciągnie przez okno" -  powiedziała łamiącym się głosem oskarżona.

Ryszard J. przyznał, że wręczył 500 euro G. jako podziękę za uratowanie życia żonie, a nie jako łapówkę. Oskarżony mówił w śledztwie, że gdy przyjechał z żoną z Torunia na konsultację do Warszawy, G. powiedział, że musi być ona natychmiast operowana. J. mówił, że chcieli wtedy zapłacić G., który odparł: "To nie  prywatny szpital; tu się nie płaci". Według oskarżonego, G. dodał: "Możemy się spotkać po operacji w Toruniu na koniaczku".

Już po operacji J. położył w gabinecie G. kopertę z 500 euro jako podziękowanie za udaną operację. "Mówił, że +nie trzeba+, ale nie bronił się przed przyjęciem" - zeznawał J. Jego żona Helena - także oskarżona - mówiła, że  "na sali chorych wszyscy powtarzali, że doktor +nie bierze+". Zadzwoniła wtedy do męża, by "nie wyrywał się z dowodami wdzięczności, bo będzie niemiły incydent".

Tadeusz K. nie przyznał się do przestępstwa. Potwierdził, że zostawił G. w  gabinecie kopertę z tysiącem złotych, co uznaje do dziś za "upominek" za udaną operację żony. Dodał, że G. "nie mówił o żadnych pieniądzach". Sąd uchylił pytanie prokuratora do K., czy taki sam upominek dałby za załatwienie jakiejś sprawy w urzędzie. K. oświadczył, że był zaskoczony zatrzymaniem przez CBA. "To było o 7 rano, a żona w ciężkim stanie po operacji" - skarżył się sądowi K. Przyznał, że nie złożył skargi na CBA.

Ludzie mówili, że jest lepiej w szpitalu, jak się da lekarzowi pieniądze -  mówił Władysław W. Przyznał, że z własnej inicjatywy - i mimo protestów lekarza - zostawił kopertę z 500 zł. "Na jej widok dr mówił: +Nie, nie+" - dodawał W. "Ja w różnych szpitalach słyszałem, że tak trzeba zrobić, że jak się da, to się jest inaczej traktowanym" - tłumaczył oskarżony. Podkreślał, że dr G. niczego takiego nie wymagał.

"Zabieg koronarografii się powiódł. Dr G. to porządny lekarz. Myślę, że  uratował mi życie, a na pewno je przedłużył i poprawił" - dodał oskarżony. Rozważał dobrowolne poddanie się karze. Sędzia zaproponował mu jednak, by  jeszcze raz się nad tym zastanowił, co ten zaakceptował.

Elżbieta M. przyznała się przed sądem do wręczenia 200 zł dr. G., ale - jak mówiła - nikt od niej tego nie żądał. Jej zdaniem to nie była łapówka, tylko "podziękowanie za opiekę nad mężem". "Nigdy nie przyszło mi do głowy, że będzie to potraktowane jako łapówka" - dodała. "Gdy zostawiłam kopertę z banknotem, doktor powiedział, że to niekonieczne" - mówiła. Dodała, że nie sugerował jej, że czegoś chce.

Sędzia Igor Tuleya oddalił wniosek obrony o utajnienie procesu. Według mec. Magdaleny Bentkowskiej, w aktach sprawy jest wiele materiałów, które powinny być chronione - np. nagrania jak lekarz bada pacjentów, dane o ich zdrowiu.

Podała też, że obecność kamer na sali może ograniczyć swobodę wypowiedzi podsądnych. Przeciw utajnieniu całego procesu opowiedziała się prokurator.

Sąd wniosku nie uwzględnił, podkreślając, że jawność gwarantuje kontrolę obywatelską nad działaniem sądu oraz profesjonalizm i bezstronność rozpatrzenia sprawy. Uzasadnieniem jawności są też wcześniejsze informacje medialne o  naciskach wywieranych w tej sprawie.

Sąd zgodził się zaś z oskarżonymi, że obecność kamer, aparatów fotograficznych i mikrofonów krępuje ich swobodę wypowiedzi i utrudnia prowadzenie sprawy. Kamery, aparaty i mikrofony nie mogą być obecne w czasie zeznań.

ND, PAP