Ekonomia mrówek

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mrówczym przemytem zajmuje się pół miliona Polaków
Terespol tuż po godzinie dziewiątej. Na peronie stoi pociąg z Brześcia na Białorusi. W środku trwa kontrola celna i paszportowa. Jedną z pierwszych osób opuszczających pociąg jest Joanna Zawidzka, studentka z Białej Podlaskiej. Zagląda do torby - sprawdza, co udało się jej przewieźć: karton papierosów i pół litra spirytusu, tym razem zgodnie z normą.

W tym samym czasie przez most graniczny w Cieszynie przechodzi Marian Sarna. Wraca z Czech. To był jego pierwszy kurs tego dnia. W plecaku niesie dziesięć butelek piwa, dwie półlitrowe butelki Beherovki, kilka kilogramów cukru i słodycze. Podobne produkty kupuje Sławomir Pęczak ze Szczecina. Statek, którym płynie, jest w połowie drogi między polskim Nowym Warpnem a niemieckim Altwarp.

Zawidzka, Sarna i Pęczak trudnią się drobnym przemytem, to typowe mrówki. Zdarza się, że przekraczają granicę nawet dwadzieścia razy dziennie.

Mrówcza norma Marian Sarna ma 64 lata, jest rencistą. Drobnym przemytem zajmują się też jego syn Grzegorz oraz wnuk Mikołaj. - Wszyscy celnicy nas znają i czasem coś zatrzymują albo cofają. Ale wszyscy wiedzą, że jest bezrobocie i z czegoś musimy żyć. A zresztą co to za wielkie przestępstwo przenieść kilka piw czy opakowań cukru? - opowiada Marian Sarna.

Od 1 stycznia 2002 r. sytuacja mrówek się pogorszy: w strefie przygranicznej będzie można kupić tylko towary warte 1 euro. Na dotychczasowych zasadach (litr spirytusu, dwa litry wina, pięć litrów piwa i dwadzieścia paczek papierosów) można robić zakupy poza strefą przygraniczną. - To fikcja. Kto będzie miał czas przeglądać papiery dokumentujące miejsce zakupu towaru? A poza tym to jest gra: raz nam się uda przechytrzyć celników, innym razem oni są górą. I nadal tak będzie - przekonuje Joanna Zawidzka.

Przez ostatnie dwa lata drobni przemytnicy robili dobre interesy, bo (wskutek nacisków Brukseli) znacznie ograniczono dużą kontrabandę. Wzrosła też u nas akcyza, więc papierosy zza wschodniej granicy, alkohol z Czech i Słowacji czy niemieckie piwo były pięcio-, sześciokrotnie tańsze. Straż i służby celne szacują, że mrówczym przemytem trudni się co najmniej pół miliona Polaków. Żyją z niego całe miejscowości przygraniczne.

Mrówki z dziada pradziada

Mieszkańcy wschodnich regionów kraju kontrabandą zajmują się od kilku wieków. Często zmieniające się granice czy przepisy celne sprawiały, że okazji do zarabiania nigdy nie brakowało. Na masową skalę przemyt rozkwitł w XIX wieku, zwłaszcza tam, gdzie granice państw zaborczych przebiegały przez leśne kompleksy. Na Kurpiach, w okolicach Sieradza i Wielunia kontrabanda była najważniejszą gałęzią gospodarki. Organizatorami przerzutów byli kupcy, a towar przenosili przez granicę chłopi. Przemycano niemal wszystko: pieniądze, tytoń, alkohol, zboże. W Polsce międzywojennej kontrabanda na wschodnich granicach jeszcze się rozwinęła. Z kolei z Niemiec przemycano do Polski sacharynę, mającą duże wzięcie u mieszkańców wsi, których nie było stać na cukier. Na Litwie zaś kupowano głównie sól.

Współczesne mrówki pochodzą z rodzin o bogatych przemytniczych tradycjach. Mieszkańcy Białej Podlaskiej, Łukowa, Międzyrzeca Podlaskiego od dziesięcioleci znani są celnikom i pogranicznikom. Na granicy spotkać można bezrobotnych, rolników, pracowników fizycznych, a nawet studentów i nauczycieli. Polskie mrówki konkurują z białoruskimi, dlatego w proceder zaangażowane są całe rodziny. Zawidzka, która przemytem zarabia na studia, przewozi tylko towar przez granicę. - W Terespolu papierosy i alkohol odbiera ode mnie brat. Pracuje w piekarni i często kursuje między Białą Podlaską i Terespolem. Towar zawozi do domu, a matka idzie z nim na bazar i sprzedaje. W ten sposób udaje nam się zarobić nawet 5 tys. zł miesięcznie - opowiada Zawidzka.

Piotr Kudzia Grzegorz Pawelczyk

Pełny tekst artykułu w najnowszym, 997 numerze "Wprost", w sprzedaży od 31 grudnia.