Byle do jutra :-(!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Za 250 mld zł kolejne rządy III RP kupiły spokój społeczny i trwanie na urzędach. Płaciliśmy - i straciliśmy - my wszyscy!
Ponad 800 najnowocześniejszych myśliwców, 12,5 tys. kilometrów autostrad, 500 uniwersytetów, ponad trzy miliony nowych miejsc pracy - można by kupić, wybudować lub stworzyć za 250 mld zł, za które kolejne rządy III RP kupiły spokój społeczny i trwanie na urzędach. Takimi pieniędzmi można by spłacić cały polski dług publiczny. Zamiast tego podtrzymywano przy życiu niepotrzebne kopalnie, huty, nierentowne koleje, nierynkowe gospodarstwa rolne czy trzykrotnie umarzano długi szpitali. Zapłaciliśmy więc swoisty haracz. Kolejne rządy wyjęły z naszych kieszeni i wydały wbrew naszym interesom, choć pod presją wielkich grup społecznych, niemal tyle pieniędzy, ile napłynęło do nas z zagranicy (według PAIZ - 260 mld zł). Za pieniądze zachodnich inwestorów powstało bądź odżyło co najmniej 50 tys. firm. Dały one pracę co najmniej dwóm milionom Polaków, wyłożyły na rozwój 60 mld zł, wytwarzają 60 proc. eksportowanych przez nas towarów i usług. Gdyby te 250 mld zł zostawiono obywatelom, wszystkie te wskaźniki można by pomnożyć przez dwa. Polska byłaby dziś innym krajem, tyle że politycy mogliby stracić przywileje i korzyści ze sprawowania władzy. Zamiast lepszej przyszłości Polski wybrali trwanie na urzędach.

Za 250 mld zł kolejnym rządom udało się ugasić 15,9 tys. strajków, jakie w latach 1990-2001 zorganizowano w naszym kraju. Wydając tak ogromne pieniądze (ponad 62 mld dolarów), rządzący nie rozwiązali żadnego istotnego polskiego problemu. Nakłady te także w przyszłości nie przyniosą żadnych zysków. Najlepsza szansa na radykalne reformy i ucieczkę do przodu, czyli lata szybkiego (6-7 proc.) wzrostu gospodarczego (1995-1997), zostały zmarnowane głównie wskutek braku wyobraźni klasy politycznej. Używając określenia brytyjskiego historyka prof. Normana Daviesa ("Boże igrzysko"), Polska wciąż tkwi w stanie "ustabilizowanej klęski". - W naszej historii spójną wizję Polski i jej rozwoju mieli może kanclerz Jan Zamoyski i marszałek Józef Piłsudski. Dziś nikt nie uprawia w Polsce polityki, a tylko doraźne gaszenie kolejnych pożarów społecznych i gospodarczych - mówi prof. Paweł Śpiewak, socjolog i historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego.

Kiedy w 2001 r. tuż po śmierci Edwarda Gierka CBOS zapytał Polaków o ocenę działalności byłego I sekretarza PZPR, z sympatią wspominała go połowa respondentów. Wśród osób, które w 1980 r. miały co najmniej 18 lat, aż 63 proc. oceniło go pozytywnie. Ludzie mają prawo nie pamiętać, że do dziś płacimy długi odziedziczone po dekadzie Gierka, mogą sięĘdomagać wyższych płac za krótszą pracę (obecnie pracuje ledwie 53,8 proc. Polaków w wieku produkcyjnym), mogą chcieć utrzymywania nikomu niepotrzebnych przedsiębiorstw, ulg, rewaloryzacji i darmowych obiadów. Rządy nie mają jednak prawa takich żądań spełniać, bo razem z żądającymi popełniają zbiorowe samobójstwo.

W Polsce, niczym w schyłkowym okresie Imperium Rzymskiego, organizowanie igrzysk stało się najpopularniejszą metodą pozyskania poparcia (a przynajmniej neutralności) obywateli. Wymuszanie socjalnych łapówek od państwa odbywa się głównie przez akcje protestacyjne: w latach 1990-2001 w strajkach wzięło udział 3 mln osób (choć raz strajkował co piąty zatrudniony!). Strajki przez 11 lat zmniejszyły nasz PKB najwyżej o 0,01 proc., bo protestowały głównie deficytowe molochy. Tak naprawdę przerwy w ich pracy raczej powiększyły produkt krajowy. Koszty uboczne są natomiast gigantyczne. Nasze państwo zaczyna przypominać wiejskie gospodarstwo, które może się jeszcze wyżywić samo, lecz nie ma już pieniędzy, by zainwestować w produkcję czegokolwiek na rynek. Za kupowanie społecznego spokoju, czyli finansowanie wywalczonych szantażem podwyżek i reanimowanie gospodarczych trupów, zapłaciliśmy w ostatnich 13 latach równowartość dwuletnich nakładów inwestycyjnych ponoszonych przez całą gospodarkę. W konsekwencji mamy deficyt budżetowy w wysokości ponad 40 mld zł, stagnację gospodarczą, ponad 3,3 mln bezrobotnych, a ratowane molochy znów są zadłużone albo już padły. Pod wpływem strajków i demagogii polityków tworzono spółki i holdingi, łącząc firmy mające szanse egzystencji z bankrutami. W efekcie na przykład jedyną rentowną kopalnią okazała się ta w Bogdance, o której zapomniano i nie włączono jej do Państwowego Holdingu Węglowego.

Na wymuszane przez związki zawodowe świadczenia społeczne oraz dotacje dla upadających branż, czyli de facto na łapówki za spokój społeczny, roztrwoniono 73 mld zł zdobytych do 2003 r. dzięki sprzedaży prywatnym inwestorom akcji banków, Wedla, TP SA, PKN Orlen, elektrowni i wielu innych przedsiębiorstw. Czesi za przychody z prywatyzacji potrafili przynajmniej zbudować autostrady.

Polityka gospodarcza naszego państwa to w istocie działania narkomana, który by kupić kolejną działkę (czyli pobudzające wyniki sondaży), wynosi z domu i sprzedaje meble, telewizor, pamiątki rodzinne. Nawet gdyby skarb państwa pozbył się posiadanych gruntów, budynków, mostów, akcji, uniwersytetów czy ośrodków naukowych, uzbierałby - jak wynika z raportu MSP z 2001 r. - 600 mld zł. Zanim rozdałby to na prawo i lewo, pożylibyśmy może jeszcze 20-30 lat, ale potem trzeba by się rozejrzeć za syndykiem masy upadłościowej. Zresztą mamy coraz mniej rzeczy, które ktoś chce kupić. Dlatego państwowy narkoman zaczyna okradać podatników: zamraża progi podatkowe, likwiduje ulgi, nie dając nic w zamian, "przywilej" kupna polis OC wycenia na 1 euro, do ceny litra benzyny chce doliczać 9 groszy.

Jarosław Bauc, minister finansów w rządzie Jerzego Buzka, wiedział, że budzimy się z letargu dopiero wtedy, gdy zbliżamy się do ściany, więc z premedytacją straszył dziurą budżetową w astronomicznej wysokości 90 mld zł. Świadomość potrzeby wykonania gwałtownego skrętu i uniknięcia zderzenia wydaje się powoli docierać do polityków, o czym świadczy biegunka pomysłów wicepremiera i ministra finansów Grzegorza Kołodki, który niemal na wyścigi zaczął co dzień obniżać podatki (niestety, na papierze): CIT do 16 proc., PIT przez wprowadzenie nowej stawki 17 proc. Szkoda, że tak późno. - Wszędzie słyszę, że w kasie państwa brakuje pieniędzy. Bzdura, brakuje pomysłu na takie ich wydawanie, żeby się pomnażały, a nie stanowiły tylko swoistych zasiłków - mówi prof. Śpiewak.

W Polsce w wydatkach budżetowych dominują transfery socjalne, a inwestycje schodzą na drugi i trzeci plan. Wydatki na badania naukowe to ledwie 0,35 proc. PKB - wobec 2 proc. w krajach Unii Europejskiej. Miałkość klasy politycznej to nie tylko efekt skromnego potencjału intelektualnego czy konformizmu, lecz także świadomości, że partaczom łatwo się u nas wybacza. W każdym razie do następnych wyborów. Przypominamy Argentynę, gdzie w wyborach prezydenckich startuje 72-letni Carlos Menem (prezydent w latach 1989-1999), uważany najpierw za twórcę cudu gospodarczego, a potem winowajcę bankructwa kraju zadłużonego za granicą na 140 mld USD. Wprawdzie w latach 80. zliberalizował on i sprywatyzował gospodarkę, ale zyski (55 mld USD z prywatyzacji) roztrwoniono. Przez ostatnie lata złudzenie dobrobytu utrzymywano już tylko dzięki kredytom. Gdy gospodarka runęła w 2001 r., poniżej granicy ubóstwa znalazło się nagle 56 proc. Argentyńczyków.

Aleksander Piński

Krzysztof Trębski

Współpraca: Michał Zieliński

Pełny tekst w najnowszym, 1067 numerze tygodnika "Wprost" w sprzedaży od poniedziałku 5 maja.

W numerze także: Zabójcza kroplówka (Dotacje demobilizują reżyserów, aktorów i pisarzy! Zamiast myśleć o publiczności - myślą o urzędnikach z ministerstwa) Krzywda męska (We współczesnej kulturze kwitnie mizoandria, czyli pogarda dla mężczyzn! Żyje się im ciężej, choć wolno im się skarżyć, jak to czynią kobiety.)