Bob Dylan znów na czołówkach gazet. Tym razem jednak noblista i żywa legenda muzyki nie trafił do mediów dzięki nowej płycie, a oskarżeniom o molestowanie seksualne, którego miał się dopuścić 56 lat temu.
Pewna dziś 68-letnia mieszkanka Connecticut wniosła przeciwko Dylanowi pozew, jakoby w kwietniu i maju 1965 roku (gdy miała dwanaście lat) muzyk więził ją w apartamencie w hotelu „Chelsea” w Nowym Jorku, gdzie miała być bita, zmuszana do picia alkoholu i wykorzystana seksualnie.
Ludzie uwielbiają takie historie, więc internet zapłonął. Na jednej z grup literackich przeczytałem dyskusję, w której pewna kobieta uznała, iż każdy, kto broni Dylana, jest męskim szowinistą nieczułym na krzywdę dziecka. Jej głos nie był odosobniony. Wiadomo – przemoc seksualna wobec dzieci budzi skrajne emocje. A połączona z ikoną i legendą, która miała się jej dopuścić, rozpala ogień większy niż ten, który w Rzymie podłożył Neron.
Oczywiście padły też standardowe głosy, że „długo jej zajęło”. 56 lat to faktycznie długo. Nie mnie oceniać, co się wydarzyło w życiu tej kobiety, wnikać w jej traumę i to, co działo się w jej głowie. Może potrzebowała tych 56 lat. I już. Problem leży jednak w zupełnie innym miejscu.
Otóż ukrywająca się pod inicjałami J.C. oskarżycielka podała dokładne daty, w których Bob Dylan miał się dopuścić przemocy wobec niej. I tu dochodzimy do części najciekawszej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.