Philip Seymour Hoffman - po prostu Mistrz

Philip Seymour Hoffman - po prostu Mistrz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Philip Seymour Hoffman w filmie "Mistrz" (fot. mat. dystrybutora)
Po premierze na American Film Festiwal na ekrany wchodzi oczekiwany "Mistrz" Paula Thomasa Andersona. Z odtwórcą tytułowej roli, Philipem Seymourem Hoffmanem rozmawia Krzysztof Kwiatkowski.
Krzysztof Kwiatkowski: "Mistrz" to opowieść o Ameryce lat 50. Myśli pan, że tę powojenną historię można odnieść do współczesności?

Philip Seymour Hoffma: Sztuka musi szukać uogólnień. Pół wieku temu, tak jak i dzisiaj, Amerykanie wracali do kraju z wojny, zranieni, naznaczeni traumą, w szoku pourazowym. To chwile, kiedy społeczeństwo musi dokonać rachunku sumienia, zadać sobie pytania o wartości, od nowa zbudować swój świat. A czy aż tak się zmieniliśmy? Dorastałem w Rochester. Czuję małomiasteczkowe Stany z "Mistrza".

Bohater filmu wzorowany jest na założycielu kościoła scjentologicznego, Ronie L. Hubbardzie. P raz kolejny wcielił się pan w prawdziwą postać. Tytułowa rola w "Capotem" Bennetta Millera przyniosła panu Oscara.

To było zupełnie inne doświadczenie. Paul Thomas Anderson jedynie inspirował się Hubbardem. Nie musiałem studiować jego zachowań, dbać o wierne przedstawienie człowieka, który funkcjonuje w wyobraźni Amerykanów. Tworzyłem bohatera od nowa. Charyzmatycznego przywódcę, który uwodzi intelektem.

Żyjąc od ponad dwóch dekad w świecie show biznesu, obserwował pan takich ludzi?

Artyści to środowisko, w którym wiele osób ma charyzmę i potrafi przekonywać do swoich racji. A jednocześnie łatwo jest się tam zagubić, poszukując po omacku wiary. Sam miałem momenty w życiu, kiedy szukałem pomocy, ale zamiast sekty, przynieśli mi ją przyjaciele. I właśnie to mnie interesowało w "Mistrzu". Dlaczego ktoś mu ulega? Podobało mi się, że Paul Thomas wstrzymuje się od łatwych ocen. Bo mój bohater oferuje coś prawdziwego. Jego wyznawcy po parapsychologicznych seansach czują się lepiej . Czy można go zatem potępiać?

Zagrał pan w niemal wszystkich filmach Paula Thomasa Andersona. Lubi pan współpracować ze znajomymi?

Cenię sobie w życiu przyjaźnie. Z Paulem kumplowaliśmy się jako dwudziestolatkowie, byliśmy żółtodziobami, po koleżeńsku zagrałem w jego debiucie - "Ryzykancie". Już wtedy wszyscy wiedzieli, że to świetny facet - wielka osobowość twórcza. Nawet się nie obejrzeliśmy, kiedy minęły prawie dwie dekady. Podobnie było zresztą z Bennetem Millerem, którego spotkałem jeszcze w szkole.

Grał pan także m.in. u braci Coen. To wszystko legendy kina niezależnego.

Niezależność nosi się w sobie. Miałem szczęście do artystów, którzy nie znosili zamkniętych ram myślenia. Jestem szczęśliwy, bo zdążyłem zagrac u boku Sidneya Pollacka, u Anthony’ego Minghelli. Obaj odeszli.

Ma pan reżysera, z którym chciałby pan jeszcze pracować?

Z każdym kto zaproponuje mi dobrą pracę. Prawdziwe wyzwanie.

A nie chciał pan na przekór wszystkiemu zadomowić się w Hollywood?

Podziały na mainstream i underground rozmyły się i straciły znaczenie. Nie wiem, czym dzisiaj jest Hollywood. Twórcy szukają budżetów w różnych miejscach, wędrują od gabinetu do gabinetu. A ja? Żyję w Nowym Jorku, kawał drogi od Los Angeles. Gram w teatrze. I to jest dla mnie naprawdę ważne. Pozwala przypomnieć sobie, na czym naprawdę polega mój zawód. Wymaga czujności, wysiłku, opiera się na bezpośredniej konfrontacji z widzem. Pozwala wejść głębiej w rolę, którą odtwarza się co wieczór.

W kinie był czas, kiedy grał pan głównie role drugoplanowe. Dzisiaj często musi pan udźwignąć cały film. Daje to panu większą swobodę twórczą?

Aktor nigdy nie ma wolności, nie jest autorem. Kiedy zapragnąłem swobody, wyreżyserowałem "Jack uczy się pływać". I wtedy zdałem sobie sprawę, że reżyser również nie ma wolnej ręki. Film zawsze jest efektem przecięcia różnych osobowości.

Czuje się pan spełnionym artystą?

Czasami tak. A to już dużo.