Berlinale: Tabloidowe życie festiwalu

Berlinale: Tabloidowe życie festiwalu

Dodano:   /  Zmieniono: 
George Clooney (fot. Nicolas Genin / Wikipedia) 
Widzowie tegoroczne Berlinale wciąż czekają na filmowe odkrycia. Na razie jednak więcej jest wydarzeń towarzyskich. Uwagę mediów skupiają Clooney, Shia LaBeouf, Lars von Trier, Nick Cave.
W tym roku organizatorzy postawili na eksperymenty. Mniej znani reżyserzy, skromne filmy, istotne tematy. Tyle, że wśród festiwalowych pozycji brakuje prawdziwych odkryć. Argentyńska „Historia strachu” Benjamina Naishtata to pretensjonalna kalka kina artystycznego i prosta diagnoza podzielonego klasowo społeczeństwa, którą twórcy powtarzają do znudzenia. Grecki „Stratos” Yannisa Economidesa o płatnym zabójcy w czasach kryzysu zamienia się w rozwleczoną wędrówkę faceta ze smutną miną.

Nie zawodzą natomiast gwiazdy. W Berlinie zwracały one na siebie uwagę ekstrawagancją. Część ekipy „Nimfomanki” postawiła na skandal. Film pokazywany jest tu po raz pierwszy w pełnej wersji, sprzed interwencji producentów, którzy skrócili obraz o 25 minut. Pokaz komentowali Christian Slater, Stellan Skarsgård, Uma Thurman. Choć, oczywiście, większość pytań na konferencji prasowej dotyczyła seksu i nagości. - Tyle o tych scenach mówiono, że wychodząc na plan myślałam tylko: „Nakręćmy to wreszcie, zamiast gadać” - stwierdziła Stacy Martin, której kreacja jest jednym z największych atutów filmu.

Królem publicity stał się Lars von Trier: podczas sesji zdjęciowej wystąpił w koszulce z canneńską palmą i  złotym napisem „Persona non grata”. To nawiązanie do afery, jaka wybuchła we Francji, kiedy reżyser powiedział, że rozumie Hitlera, osamotnionego w bunkrze pod koniec wojny. Właśnie tytuł niechcianego gościa nadali mu wówczas organizatorzy. W berlińskiej konferencji prasowej nie wziął udziału. Za to skandal wywołał Shia LaBeouf. W czapce z daszkiem zasłaniającym oczy, nachylił się nad mikrofonem. „Mewy śledzą statek, bo myślą, że wyrzuci sardynki do morza” - wycedził nawiązując do kultowego zdania Erika Cantony i wyszedł z sali. A wieczorem na oficjalnym pokazie zakrył twarz papierową torbą z napisem „Nie jestem już sławny”. W Polsce pod zdjęciem pojawiły się drwiące komentarze: „A może to Trynkiewicz w przebraniu?”.

Zupełnie inaczej do sprawy podeszli twórcy „Obrońcy skarbów” George'a Clooneya. Film o grupie historyków sztuki, która miała w czasie wojny tropić zrabowane przez Hitlera dzieła sztuki zawiódł. Ale Clooney wie, jak zadbać o opinię publiczną. To przykład najwyższego profesjonalizmu.

Członkowie gwiazdorskiej obsady - Jean Dujardin, John Goodman, Bill Murray, Matt Damon, wreszcie, sam Clooney-  na salę weszli „wężykiem”, tańcząc.

– Mam niezłe życie, trudno dzisiaj narzekać na gwiazdorski los – mówił reżyser pytany o świat celebrity. - Mnie by to denerwowało, gdybym słuchał aktora, który miał tyle szczęścia, co my i jeszcze złorzeczył.

- Dla mnie najtrudniejsze jest liczenie pieniędzy – dorzucił Goodman. A kiedy jedna z dziennikarek zarzuciła Clooneyowi, że ukradł melodię z „Piotrusia i wilka” Prokofiewa, aktorzy zaczęli wspólnie wygwizdywać temat filmu. Śmiech przerwało zaangażowane przemówienie aktora o Ukrainie. No i, oczywiście, Bill Murray – konsekwentnie smutny w wełnianej czapce nałożonej na głowę jakby aktor był ósmym krasnoludem z bajki o śpiącej królewnie.

Media nie znoszą próżni. „Nach Clooney kommt Brosnan nach Berlin” krzyczały tutejsze gazety. A na zdjęciach eks-007 zwiedzał miasto z matką. – To rodzina pozwoliła mi przetrwać ten cyrk, jakim było 40 lat zawodowego życia – powiedział mi. - Coś mogę jej zwrócić.

Natomiast Nick Cave nie pozwolił sobie na nadszarpnięcie konsekwentnie wypracowanego wizerunku. Promując dokument o swoim codziennym życiu, któremu Jane Pollard i Iain Forsyth poświęcili siedem lat, wystąpił w idealnie skrojonym, czarnym garniturze. Nie biegał po czerwonym dywanie, nie szalał. A na pytanie czy film stał się dla niego psychoanalizą, rzucił: „Nie”. Trudno o większy konkret.