Kościelna szkoła uwodzenia. „Zachęcał mnie, abym jeszcze bardziej go podniecał”

Kościelna szkoła uwodzenia. „Zachęcał mnie, abym jeszcze bardziej go podniecał”

Ksiądz, zdjęcie ilustracyjne
Ksiądz, zdjęcie ilustracyjne Źródło: Fotolia / jennylitner
18 września nakładem wydawnictwa Muza ukaże się książka „Hipokryzja” Radosława Grucy poświęcona problemowi pedofilii wśród księży. Przedpremierowo prezentujemy jej fragment.

Gdy potwierdzam, że przyjadę tam, gdzie wskaże, Bożydar szybko się rozłącza. Spoglądam na zegarek. Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, ale gdy wybija dwudziesta trzecia, telefon wciąż milczy. Piszę SMS-a. Potem drugiego. Brak odpowiedzi. Gdy zaczynam się obawiać, że zmieni zdanie, telefon w końcu dzwoni. Bożydar podaje mi, gdzie mam się stawić za kwadrans. Gdy dojeżdżam do celu, jeszcze go nie ma. Wreszcie się zjawia. Zaprasza mnie na spacer. Idziemy przez ciemne osiedle przypominające warszawski Ursynów. „Wiem, że mnie szukałeś – mówi. – Dostałem informację od Fundacji »Nie Lękajcie Się«, do której napisałem, ale po tym skandalu wokół jej byłego prezesa zmieniłem zdanie. Dopiero gdy polecił cię ksiądz, któremu ufam, zdecydowałem się odpowiedzieć na twoją prośbę.

– Wiesz, ja jakoś sobie poradziłem – opowiada. – Mam pracę. Kupiłem mieszkanie, spłaciłem właśnie kredyt. Na pewno są tacy, którzy cierpieli dużo mocniej niż ja”. Jest zdenerwowany. Przed spotkaniem czytałem jego zeznania. Nigdy wcześniej nikt ich nie cytował, nie publikował – Bożydar jest jedną z osób, której historia nigdy nie ujrzała światła dziennego. Ksiądz Andrzej Dymer dopadł go najpóźniej. Inni chłopcy twierdzą, że zostali przez niego skrzywdzeni w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych.

Dla Bożydara życie uczuciowe i erotyczne skończyło się w 2000 roku, zanim jeszcze się zaczęło. Właśnie wtedy został na noc w szkole założonej przez księdza dyrektora Andrzeja Dymera. „[…] gdy mi to zrobił, to tak, jakby mnie zabił. Ciągle jestem tamtym szesnastoletnim chłopcem. W nikim się nie zakochałem. To był mój jedyny seksualny kontakt w życiu. Ta sfera dla mnie nie istnieje. Kiedy widzę pary z dziećmi, to tylko mi łzy lecą, bo wiem, że ja tak nie będę mieć, choć bardzo bym chciał”. Mijamy kilka bloków, aż dochodzimy do ogrodzenia podstawówki, w której się uczył. Siadamy na ławce. „Wszystko doskonale pamiętam. Tę jego obrzydliwą mordę, królicze zęby, ten grymas obrzydliwy. Jakbym go widział chwilę wcześniej, a nie osiemnaście lat temu”.

Bożydar złożył zeznania w prokuraturze w 2008 roku. Zgłosił się sam po tym, gdy wybuchł skandal po publikacji w „Gazecie Wyborczej” reportażu Grzech ukryty w Kościele autorstwa Romana Daszczyńskiego i Pawła Wiejasa. „Chciałem zapisać się do szkoły w systemie wieczorowym, bo zamierzałem podjąć pracę – zeznawał. – Panie w sekretariacie poinformowały mnie, że prawdopodobnie nie będzie naboru do szkoły wieczorowej z uwagi na brak chętnych, ale jeżeli chcę się dowiedzieć szczegółów, to muszę porozmawiać z dyrektorem liceum, którym był ksiądz Andrzej. Ja wiedziałem, że on jest tam dyrektorem, ponieważ kilkoro moich znajomych chodziło do tej szkoły i mówili mi o tym. Spotkałem się z księdzem Andrzejem w jego gabinecie. Było to na początku września 2000 roku. Powiedziałem do księdza, że my się znamy z parafii Bożego Miłosierdzia, że to jest moja parafia. On odpowiedział, że mnie nie zna, ale może poznać. Ja mu odpowiedziałem, że w takim razie możemy się bliżej poznać. W czasie tej rozmowy ksiądz Andrzej powiedział, że nie wiadomo, czy ruszy liceum wieczorowe, ale jest na to szansa. Mówił coś o jakichś żołnierzach czy chłopakach z wojska, którzy też mogliby się uczyć w systemie wieczorowym. W trakcie rozmowy ksiądz Andrzej powiedział mi, że może będzie miał dla mnie pracę. Zaproponował mi stróżowanie od szesnastej do rana dnia następnego w szkole podstawowej lub gimnazjum katolic¬kim przy ulicy Zawadzkiego w Szczecinie. Ksiądz Andrzej chyba był tam też dyrektorem. Ja ucieszyłem się z tego, bo miałem szansę na liceum wieczorowe i pracę. […] przyjechałem na umówioną godzinę do szkoły przy ul. Zawadzkiego. Spotkałem księdza Andrzeja, przywitałem się z nim. Wtedy też byłem świadkiem pewnego zdarzenia. Ze szkoły wychodził jakiś chłopak w mundurze żołnierza, w moim wieku, może trochę starszy. To było wewnątrz budynku, tuż przed wyjściem. Wtedy zobaczyłem, jak ksiądz Andrzej na pożegnanie z tym chłopakiem pocałował go w czoło. Wyglądało to tak, że chłopak pochylił głowę, a ksiądz Andrzej złapał jego głowę dwoma rękoma w okolicach skroni i przysunął do swoich ust. Potem chłopak wyszedł. Wyglądało to jak pocałunek ojcowski. Zdziwiło mnie to lekko, ale nie analizowałem tego. Ksiądz Andrzej zamknął za tym chłopakiem drzwi na klucz.

Pamiętam, że w szkole była ekipa budowlana, oni coś chyba robili przy schodach. Ksiądz Andrzej oprowadził mnie po szkole. Pokazywał sale, korytarze. Mówił, by szczególną uwagę zwrócić na salę komputerową. W pewnym momencie ksiądz Andrzej poszedł do pracowników zapytać, kiedy skończą pracę. Oni powiedzieli, że już kończą i zaraz wychodzą. My dalej oglądaliśmy szkołę. Kiedy pracownicy skończyli pracę, ksiądz Andrzej wyszedł z nimi i zamknął drzwi wejściowe na klucz. Wtedy w szkole zostaliśmy sami. Poszliśmy do sali komputerowej, tam ksiądz Andrzej powiedział, że mam pilnować tej sali, ona była na parterze. Pokazał mi jakiś koc czy śpiwór, że na nim mogę się położyć. W pewnym momencie ksiądz Andrzej rozłożył na podłodze ten koc czy śpiwór i powiedział mi, żebyśmy się położyli. Ja już wtedy się wystraszyłem, ale nie miałem odwagi, aby stamtąd uciec. Ja położyłem się pierwszy, a ksiądz Andrzej po chwili położył się obok mnie. Zaczął się pytać, jak się czuję, czy się go boję. Ja odpowiadałem jakby wbrew sobie, że dobrze się czuję, że nie mam się czego bać. Wtedy ksiądz Andrzej zaczął mnie dotykać, to znaczy głaskał mnie dwoma rękami po klatce piersiowej i z tyłu, po szyi. Ja leżałem nieruchomo na plecach, lekko pochylony na bok. Ksiądz Andrzej w pewnym momencie zapytał mnie, czy jestem paplą, czy może mi zaufać, że nie powiem nikomu o tym zdarzeniu. Powiedział jeszcze coś takiego, że nawet jak powiem, to i tak nikt mi nie uwierzy, bo niemożliwe, by ksiądz robił takie rzeczy. Później ksiądz Andrzej rękoma zszedł niżej i zaczął dotykać moich genitaliów. […] powiedział, że mam zdjąć spodnie. Ja byłem wtedy w długich spodniach i na jego polecenie je zdjąłem. Zostałem w majtkach i w podkoszulce. W tym momencie ksiądz Andrzej zaczął też się rozbierać. Ściągnął koszulę, miał goły brzuch, rozpiął też rozporek w swoich spodniach. Dotykał moich narządów płciowych i zaczął mnie onanizować. Wskutek tego działania miałem erekcję. Później ksiądz Andrzej wziął moją rękę i kazał mi dotykać swojego penisa, chociaż ja nie bardzo chciałem. On był wtedy już bardzo podniecony, miał erekcję. Ksiądz Andrzej przytrzymywał moją dłoń na swoim członku i kazał, abym go onanizował. Potem ksiądz Andrzej kazał mi położyć się na nim, on leżał na plecach. Ja się po-łożyłem na księdzu, twarzą do niego. Wtedy ksiądz zaczął mnie całować i oblizywać po szyi.

Próbował mnie całować w usta, bardzo tego nie chciałem, w związku z tym ksiądz odstąpił od tego. W tym czasie onanizował się swoją ręką. Wcisnął ją pomiędzy nasze ciała. On tak manipulował swoim członkiem, że czułem, jak dotyka moich ud poniżej pośladków. Później ksiądz kazał mi wstać, on sam też wstał i wyszliśmy rozebrani na korytarz. Poszliśmy w lewą stronę, do końca korytarza. Tam przy ścianie stał na pewno jeden fotel, nie wiem, czy jakieś inne meble. W tym czasie ksiądz miał chyba rozpięte i opuszczone spodnie albo był nawet w samych majtkach i trzymał się za członek. Jak doszliśmy na koniec korytarza, ksiądz Andrzej usiadł na fotelu, rozchylił kolana i wtedy powiedział »weź«. Chodziło o to, abym wziął jego członek do buzi. Ja mówiłem, że nie mogę tego zrobić, opierałem się. Wtedy ksiądz Andrzej chwycił swoją ręką, nie pamiętam którą, za moją głowę i przysunął ją do swojego członka. Ostatecznie ja wziąłem do buzi członek księdza Andrzeja. On trzymał mnie cały czas za głowę i poruszał moją głową od siebie i do siebie. Ja wtedy prosiłem go, aby przestał, a ksiądz mówił, że jeszcze trochę i zaraz będzie koniec. Zachęcał mnie, abym intensywniej poruszał ustami i jeszcze bardziej go podniecał. W pewnym momencie puścił moją głowę i sam zaczął onanizować się ręką, aż doszło do wytrysku. Jego nasienie znalazło się na moich majtkach. Wtedy ksiądz Andrzej od razu zaznaczył, abym nikomu nic nie mówił o tym, co się wydarzyło. On ściągnął wtedy swoje majtki i powiedział, że zabierze je ze sobą, i zaczął się ubierać.

Ja też zacząłem się ubierać, jak wróciliśmy do sali komputerowej, w której wcześniej leżeliśmy na podłodze. Wtedy ksiądz powiedział, że musi już wracać do siebie, a ja mam zostać i pilnować szkoły. A następnego dnia rano klucze mam oddać woźnemu i powiedzieć, że jestem od księdza Andrzeja. Przed wyjściem ksiądz pytał mnie, czy wszystko jest w porządku, czy było dobrze. Ja odpowiedziałem, że tak, że dobrze, że nic się nie stało. Chciałem, żeby on jak najszybciej stamtąd poszedł. Po wyjściu księdza zamknąłem za nim drzwi na klucz. Prostuję, to nie było tak: ksiądz mi nie zostawił klucza, tylko zamknął mnie w szkole na klucz, bo ja potem chciałem wyjść i nie mogłem […].

Rano wypuścił mnie woźny ze szkoły i pojechałem autobusem do domu. Napisałem w domu krótki list skierowany do księdza Andrzeja na małej kartce. Napisałem tam, że jestem przerażony tym wszystkim, co się stało, że jest to świństwo i że nikomu nie będą o tym mówił. To wszystko, co tam napisałem. List zakleiłem w kopercie. Później, do południa tego samego dnia, pojechałem do szkoły przy ulicy Zawadzkiego i spotkałem tego samego woźnego. List do księdza Andrzeja dałem woźnemu i powiedziałem, aby mu go przekazał do rąk własnych. Stamtąd pojechałem do liceum przy ulicy Wojska Polskiego zabrać swoje papiery. Ta pani, co odbierała ode mnie dokumenty, pytała, co się stało, dlaczego rezygnuję. Ja powiedziałem, że rozmyśliłem się […].

W końcu poszedłem do kurii i poprosiłem o rozmowę z biskupem. Tam mi powiedziano, że nie jest to możliwe, i ostatecznie rozmawiałem z jakimś księdzem doktorem, którego nazwiska nie znam. Powiedziałem jemu o księdzu Dymerze, ale tak ogólnie o jego niewłaściwym zachowaniu. On powiedział, że przekaże te uwagi biskupowi, i na tym ta rozmowa się skończyła […]. Zadzwonił do mnie dominikanin Artur G. i prosił, żebym kupił »Gazetę Wyborczą« i przeczytał artykuł Grzechy ukryte w Kościele. Po przeczytaniu tego artykułu rozmawiałem jeszcze raz z Arturem G. i on zapytał mnie, czy będę zeznawał w tej sprawie. Chodziło o sprawę księdza Andrzeja Dymera”. Bożydar złożył też oświadczenie, że nie zamierza wysuwać żadnych roszczeń finansowych ani pod adresem kurii metropolitalnej w Szczecinie, ani pod adresem księdza Dymera.

Człowiek, który opowiedział w prokuraturze o tym, co go spotkało, mając świadomość, że składanie fałszywych zeznań jest karalne, do dziś nie doczekał się nawet słowa „przepraszam”. Dwadzieścia cztery lata starań o ujawnienie tego, co robił ksiądz Andrzej Dymer, o którym coraz więcej osób mówi, że jest „drugim księdzem Jankowskim”, przyniosły tylko tyle, że ma zakaz wykonywania posługi kapłańskiej, która wiąże się z kontaktem z dziećmi. Nie postawiono mu zarzutów prokuratorskich, nie skazano w sądzie cywilnym, nie ukarano w sądzie kościelnym. Jakie są ustalenia instytucji badających działalność księdza? Czy Andrzej Dymer stał się obiektem fałszywych oskarżeń, wewnętrznych gier w szczecińskiej diecezji, czy może, jak wskazują moje ustalenia, latami unikał odpowiedzialności za przestępstwa seksualne i krzywdy najsłabszych, korzystając z ochrony Kościoła, polityków, samorządowców, a może też ludzi służb?

Przytoczone przeze mnie zeznanie nie zostało potraktowane przez prokuraturę z należytą uwagą. Piszę to zdanie, wiedząc, jak może się tłumaczyć instytucja. Nikt z nas, zwykłych obywateli, nie może rozliczyć żadnego przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości odpowiedzialnego za tę sprawę. Możemy za to rozliczyć ludzi Kościoła, którzy doprowadzili do tego, że nic nie jest w tej sprawie jasne. Zeznanie Bożydara jest ważne, dlatego że zaprzecza narracji księdza, który twierdzi, że oskarżenie go o molestowanie w Ognisku św. Brata Alberta jest zemstą. Kiedy w 2008 roku napisałem reportaż Szkoła uwodzenia według księdza Dymera, byłem pewny, że ksiądz będzie przynajmniej usunięty ze stanowiska. Tymczasem dziś powodzi mu się o wiele lepiej niż dekadę temu. A wszystko dzięki nowemu projektowi, który prowadził dla kurii, projektowi, który na lata zapewni pieniądze szczecińskiemu Kościołowi.

Okładka książki „Hipokryzja”

*

Przedwiośnie 2008 roku. „Jest ksiądz biskup pewien, że wykorzystywanie seksualne chłopaków nie miało miejsca?” „Jestem tego pewien – odpowiada biskup Stanisław Stefanek. – Mamy tu do czynienia z czarną niewdzięcznością, która dotknęła człowieka niewinnego”. „Rozmawiał ksiądz biskup z którąś z domniemanych ofiar?” „Nie rozmawiałem”. Niemal ćwierć wieku temu, w 1995 roku, biskup Stanisław Stefanek spotkał się z wychowawcami Ogniska imienia św. Brata Alberta w Szczecinie. Nigdy nie dowiemy się, jak długo osoby, które wiedziały, co działo się w ośrodku prowadzonym przez Dymera, starały się o to, by został on odsunięty od pracy z dziećmi.

Pewne jest, że biskup nie uwierzył im, że ksiądz Andrzej, dyrektor Ogniska, może wykorzystywać seksualnie swoich nieletnich podopiecznych. Nie uwierzył też jego zwierzchnik, metropolita szczecińsko-kamieński arcybiskup Marian Przykucki – tak zaczyna się artykuł, który zmienił życie bardzo wielu osób, także moje, czyli Grzech ukryty w Kościele, w „Gazecie Wyborczej” (10 marca 2008 roku). Sześć lat wcześniej wszystkie ogólnopolskie media opisywały bezskuteczne i wieloletnie próby ukrócenia molestowania kleryków przez Juliusza Paetza, arcybiskupa z Poznania. Mniej więcej w tym samym czasie na drugim końcu Polski, w Tylawie na Podkarpaciu, pani Lucyna Krawiecka nagrywała relacje dziewczynek, które z płaczem opowiadały, jak ksiądz wkłada im ręce w pochwę i język do buzi. Artykuł miał szansę wywołać w polskim Kościele podobny efekt, jak teksty opublikowane w „Boston Globe” przez grupę dziennikarzy śledczych „Spotlight”, o której jeszcze napiszę.

Autorzy i szefowie „Wyborczej” nie mieli wątpliwości ani obaw, gdy rzucali poważne oskarżenia. O molestowaniu nieletnich pisali w czasie teraźniejszym, jakby chcieli dać do zrozumienia, że proceder wciąż trwa. Sam naczelny, Adam Michnik, podkreślał, że w krytycznych tekstach dotyczących Kościoła każde zdanie i słowo były przemyślane, a informacje sprawdzone w różnych źródłach. Autorzy bardzo rzetelnie przedstawili stanowisko Kościoła. Rozmawiali nie tylko z biskupem Stefankiem, lecz zwracali się też z prośbą o zajęcie stanowiska do antybohatera tekstu, Andrzeja D., bo tak na początku o nim pisali. Obraz, jaki wyłaniał się z publikacji, był przygnębiający. Siedem lat po pierwszym skandalu seksualnym – molestowaniu kleryków przez arcybiskupa Paetza opisanym przez „Rzeczpospolitą” w artykule Grzech w Pałacu Arcybiskupim (2002 r.) – artykuł w „Wyborczej” zwiastował kolejny wielki kryzys w Kościele. Sprawa Dymera, który już dzień po publikacji, żeby podkreślić swą niewinność, postanowił występować pod pełnym nazwiskiem, skupiała w sobie wszystkie kościelne patologie. Bierność hierarchów, a w najlepszym razie wstrzemięźliwość, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji w sprawie oskarżanych w diecezji szczecińskiej, była szokująca. O oskarżeniach wysuwanych przez ofiary księdza Dymera wiedziało przynajmniej trzech hierarchów, żaden jednak nie podjął kroków, by sprawę wyjaśnić, ukarać sprawcę i kryjących go przełożonych. Żaden nie znalazł czasu ani nie wyraził woli, by porozmawiać z ofiarami, od których wszyscy zwierzchnicy diecezji byli odwróceni. Dokładnie tak samo działo się w Gdańsku czy w Tylawie – o tych skandalach napiszę w kolejnych rozdziałach.