„Stały nagie na oczach strażników, krew spływała po nogach”. Relacja ocalałej z Auschwitz

„Stały nagie na oczach strażników, krew spływała po nogach”. Relacja ocalałej z Auschwitz

Każdy dzień przeżyty w obozie był cudem
Każdy dzień przeżyty w obozie był cudemŹródło:Materiały prasowe
Nigdy nie zapomnę tego zapachu. Czasami wydaje mi się, że nadal mam go w nozdrzach. Wciąż go czuję. Gęsty dym z komina krematorium. Smród palonych ciał. Ludzkich ciał. Widziałam. Widziałam, jak pędzono więźniów z placu apelowego. Szli ze spuszczonymi głowami. Niemcy prowadzili ich do tak zwanej sauny. Okłamywali ich, że idą pod prysznic. Ale zamiast ciepłej wody puszczali gaz. Zabójczy cyklon B – opowiada Bronisława „Niusia” Horowitz-Karakulska, ocalona z Holocaustu przez Oskara Schindlera.

Bronisława „Niusia” Horowitz-Karakulska jest jedną z bohaterek książki Anny Herbich „Dziewczyny ocalałe”. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont przedpremierowo publikujemy jej fragment.

W komorach gazowych ludzie byli straszliwie stłoczeni

Gdy umierali – jeden człowiek leżał na drugim. Kiedy było już po wszystkim, do środka wchodzili ludzie, którzy taczkami wywozili ciała do pieców krematoryjnych. To była fabryka śmierci. Auschwitz. Dym nad krematorium unosił się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ludzi mordowano tysiącami. Zdarzali się odważni więźniowie. Rzucali się na druty pod napięciem, żeby w ten sposób szybko zginać. Byle nie dać się zagazować, zamknąć w komorze. Chcieli sami wybrać moment śmierci.

Wszyscy wiedzieliśmy, że prędzej czy później, w taki czy inny sposób, stracimy życie. I trafimy do krematorium. Auschwitz było miejscem, z którego żywym się nie wychodziło. Każdy dzień przeżyty w obozie był cudem. Cudem było to, że człowiek rano otwierał oczy. Wstawał i żył. Tylko – jak długo jeszcze? Spaliśmy w barakach. Było w nich przeraźliwie zimno. Prycze były twarde. Bolała od nich każda kość. Nie mieliśmy się czym przykryć. A pasiaki były cienkie. Nie mieliśmy żadnych skarpetek, pończoch, rajstop. Nic. Gołe stopy, na które wkładaliśmy drewniane buty. Do tego odsłonięte głowy. Pora roku nie odgrywała roli. Czy była zima, czy lato, wiosna czy jesień – więźniowie zawsze byli tak samo ubrani.

Byliśmy na wpół zamrożeni. Fizycznie i duchowo. Obóz pozbawiał człowieka jakichkolwiek ciepłych uczuć wobec bliźnich. Liczyło się tylko własne przeżycie. Jedynie najbliżsi starali się trzymać razem, okazywać sobie dobroć. Wspierać się. Ale cierpienia obcych wzbudzały w więźniach tylko obojętność. Czy można ich za to winić? Byli udręczeni, zagłodzeni. Na każdym kroku bici, kopani, upokarzani. To obóz pozbawił ich człowieczeństwa. Tego, co widziałam w Auschwitz nie da zapomnieć. Minęło już przecież tyle lat, a ja wszystko pamiętam… Auschwitz to była inna planeta. Ani jednego drzewa. Ani jednego zielonego listka. Nic. Tylko goła, czarna, zaorana ziemia wokół drutów kolczastych. Nawet ptaki do nas nie dolatywały. Czuły grozę tego miejsca. Za każdym razem, kiedy wracam do Auschwitz – na przykład na uroczystości rocznicowe – czuje ucisk w żołądku.

Od kilkudziesięciu lat przed pójściem spać muszę brać proszki nasenne. Inaczej nie zasnę. Wszystko do mnie wraca. Wspomnienia ożywają, sceny z obozu śnią mi się po nocach. I tak już będzie zawsze.

Lista Schindlera

Bardzo przeżyłam zdjęcia do filmu Lista Schindlera. Jako świadek historii pomagałam w jego kręceniu, opowiadałam jak było. Kiedy w trakcie kręcenia przechodziłam przez Rynek i zobaczyłam motocykle z aktorami ubranymi w niemieckie mundury, od razu chciałam uciec. Niby wiedziałam, że to rekonstrukcja, film – ale to był instynkt. Niemiecki przemysłowiec Oskar Schindler zawarł z Amonem Göthem umowę o przekazaniu mu tysiąca dwustu żydowskich pracowników z KL Płaszów. Mieli przeprowadzić się do podobozu przylegającego do kierowanej przez Schindlera fabryki Emalia. Tam byli mniej narażeni na szykany i rabunek ze strony strażników obozu głównego. A co za tym idzie – mieli większe szanse na przeżycie wojny.

Miałam szczęście – znalazłam się w tej grupie. Załatwił to mój ojciec. Udało mu się, bo w obozie pełnił funkcję kierownika magazynu. To dzięki jego znajomościom trafiliśmy na słynną listę Schindlera. Listę życia. Poza tym tata znał Schindlera osobiście, bardzo się lubili. Ojciec był czarującym mężczyzną, szalenie miłym, inteligentnym. Przed wojną pracował jako księgowy w szanowanej krakowskiej firmie Zenit. Schindler znał również braci mojej mamy, znanych muzyków. Przed wojną wujowie grali w żydowskiej restauracji Casanova. Za okupacji grywali na prośbę Schindlera dla Niemców w getcie. Wuj Wilhelm – nazywaliśmy go Wilek – grał na trąbce na apel w getcie.

W fabryce Emalia wyrabialiśmy garnki. Ja pracowałam przy ich czyszczeniu i polerowaniu.Kiedy Oskar Schindler przechodził obok – bo często zaglądał na naszą halę produkcyjną – zawsze głaskał mnie po głowie. Duże zdjęcie Schindlera do dzisiaj wisi nad moim łóżkiem. To był przystojny, wysoki i świetnie ubrany mężczyzna. O szlachetnej twarzy i dobrych oczach. Zawsze palił dobre amerykańskie albo angielskie papierosy.

Wchodząc na halę fabryczną, zapalał papierosa, a zaraz potem rzucał go na ziemię, żeby któryś z pracowników mógł go sobie wziąć. Palenie tytoniu ratowało ludzi przed uczuciem głodu. Ja też paliłam w czasie wojny. A byłam przecież małą dziewczynką. Mój pierwszy papieros to było kilka źdźbeł suchej trawy zawiniętych w kawałek papieru. Może to panią zdziwi, ale dała mi go mama. Tak jak wspominałam, paliliśmy, żeby nie odczuwać łaknienia. To było najważniejsze. Głód doprowadzał ludzi w obozie do szaleństwa. Tam przecież matka córce, a siostra siostrze potrafiła wykraść ostatni, nędzny kawałek chleba spod poduszki.

W urodziny Oskara Schindlera wydelegowano mnie do wręczenia mu tortu z chleba, który przygotowali więźniowie. To wszystko, co mogliśmy mu dać, by okazać naszą wdzięczność. Na tym torcie płonęła jedna świeczka. Schindler był tak wzruszony, że pocałował mnie w skroń. Kiedy w 1944 roku do Krakowa zaczął się zbliżać front wschodni, Niemcy przystąpili do likwidowania niektórych obozów i więzień. Ostatnich Żydów, którzy zdołali utrzymać się przy życiu, bezwzględnie mordowali. Usuwali świadków swoich bestialstw. Oskar Schindler postanowił wówczas ewakuować swoją fabrykę na Zachód, do Brünnlitz w Protektoracie Czech i Moraw. Razem z całym personelem. W sumie około tysiąca dwustu osób.

Załadowano nas do pociągu. I od razu zaczęły się dziać niepokojące rzeczy. Zostaliśmy straszliwie ściśnięci w bydlęcych wagonach. Niemal nie dało się oddychać, nie dawali nam nic do jedzenia, nic do picia. Nie było toalet – ludzie załatwiali swoje potrzeby na podłogę wagonów. Tam gdzie stali. Koszmar. A na koniec okazało się, że z jakiegoś powodu, bez wiedzy Schindlera, zamiast do Brünnlitz, przywieźli nas do KL Auschwitz. Do obozu Zagłady…

Na rampie ujadające psy wartownicze i pełno Niemców

– Verfluchte Schweine, raus, raus! – ryczeli na nas z wściekłością. To były pierwsze słowa, które usłyszeliśmy w Auschwitz. A potem mieliśmy je słyszeć już codziennie. Ludzie po wyjściu z transportu byli przerażeni, zdezorientowani. Dzieci płakały, kobiety szlochały. Działy się tam dantejskie sceny. Auschwitz przeżyłam cudem. Dwukrotnie odstawiano mnie do komory gazowej. Za pierwszym razem uratowała mnie mama.

Przekupiła aufzejerkę brylantem, który udało jej się przemycić do obozu. Ta strażniczka nazywała się Alice Orlowski. Wysoka blondynka, w furażerce, umundurowana. Postrach kobiet osadzonych w Auschwitz. Wszystkie więźniarki się przed nią trzęsły, wszystkie się jej bały. Orlowski nie rozstawała się ze skórzanym pejczem. Takim, którym smaga się po zadach konie, tylko dwa razy grubszym. Gdy ktoś jej podpadł – waliła gdzie popadnie. Robiła z ludźmi, co chciała. Razem z innymi aufzejerkami z Auschwitz w 1947 roku zasiadła na ławie oskarżonych w pierwszym procesie oświęcimskim w Krakowie. Dostała 15 lat więzienia za pastwienie się nad więźniami.

Na szczęście Orłowski była chciwa. Kiedy dostała brylant – wyciągnęła mnie z grupy ludzi przeznaczonej do krematorium. Jak mamie udało się tak długo przechować szlachetny kamień? Ukrywała go w sobie. Połykała go i wydalała. I tak w kółko. Gdyby próbowała go schować w ubraniu lub pryczy – znaleziono by go podczas którejś z rewizji.Za drugim razem, kiedy skazano mnie na śmierć, ciocia – która również przybyła z nami w transporcie do Auschwitz – uprosiła jakąś aufzejerkę, żeby pozwoliła mnie ukryć. Wsadzono mnie do miedzianego pieca węglowego w saunie, który był na dnie oczyszczony z popiołu. Wepchnięto mnie do niego od góry. Byłam tak chuda, że bez problemu się w nim zmieściłam. Przesiedziałam w tym piecu trzy i pół godziny. Wyciągnięto mnie z niego półprzytomną dopiero wtedy, gdy zakończyła się selekcja. Znowu się uratowałam.

Sauna to było jedno z największych upokorzeń obozowych

Gołe, ogolone, bezradne kobiety stały stłoczone, oczekując na uduszenie gazem. Albo skierowanie na straszliwe eksperymenty naukowe. Człowiek nigdy do końca nie wiedział, co go czeka. Kobiety były całkowicie nagie. Młode, stare, w średnim wieku. Z małymi piersiami, z dużymi piersiami, wiszącymi piersiami. Piękne i brzydkie. Wszystkie – przerażone. Stały tak na oczach strażników, którzy bez skrępowania im się przyglądali. Niebywałe upokorzenie. Tym więźniarkom, które miały akurat menstruację, krew spływała po nogach. Niemcy dawali co prawda kobietom specjalne tabletki zatrzymujące okres, ale najwyraźniej nie zawsze działały. A może nie wszystkie więźniarki je połykały? Nie wiem.

I ja o mały włos nie zostałam z takiej sauny wzięta do gazu. W ostatniej chwili wyciągnęła mnie stamtąd ta aufzejerka, którą mama przekupiła brylantem. W Auschwitz cały czas się bałam. Łaziły po mnie wszy. Miałam tyfus, związane z tym boleści. Chodziłam stale głodna. Kawa, którą nam dawano, nie nadawała się do picia. Była koloru miętowego. Do tego marmolada z buraków i trzysta gramów czarnego chleba. Na obiad litr nędznej zupy – pływał w niej kawałek ziemniaka, brukwi albo trochę kaszy.

– Litra wody cztery krupy, taki obiad jest do dupy – mówili o tych „posiłkach” więźniowie.

Ludzie marzyli o rosole z makaronem, o torcie z orzechami. O tym, co jedli, zanim zaczął się ten cały koszmar. Niestety ci najbardziej wygłodzeni po wojnie bardzo szybko umierali. Z przejedzenia. Po wyzwoleniu rzucali się na jedzenie. Przyzwyczajony do poszczenia żołądek nie wytrzymywał takiego obciążenia. Podczas jednych obchodów wyzwolenia Auschwitz pewna młoda dziewczyna zapytała mnie, czy w trakcie pobytu w obozach modliłam się do jakiegoś świętego. Czy szukałam w Bogu, w modlitwie wsparcia? Ucieczki od koszmarnej codzienności? Odpowiedziałam, że nie. Jestem niewierząca, podobnie jak dziewięćdziesiąt pięć procent ocalałych z Auschwitz. My nie wierzyliśmy w nikogo. Ani w Boga, ani w Matkę Boską, ani w żadnego świętego. Bo gdyby Bóg rzeczywiście istniał – czym mógłby na to pozwolić?

W trakcie wojny unosiliśmy ręce do nieba z bezsilności. – Boże, ty jesteś tam na górze, i nie widzisz, co się tutaj dzieje z ludźmi? Ratuj! Ale Bóg nas z Auschwitz nie uratował. Uratował nas człowiek – Oskar Schindler. Po kilku tygodniach odnalazł nas i wyciągnął z obozu. Niestety nie był w stanie wydostać wszystkich swoich robotników. W Auschwitz zostali między innymi mój tata i Rysio. Rozdzielono naszą rodzinę. Baliśmy się, że to już na zawsze. Że nigdy więcej się nie zobaczymy.

*Fragmenty książki Anny Herbich „Dziewczyny ocalałe. Prawdziwe historie” (wyd. Znak Horyzont). Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Książka "Dziewczyny ocalałe. Prawdziwe historie” Anny Herbich